Superkobieta

Mary Ann Kuharski ma 13 dzieci. Jak sama mówi: siedmioro urodzonych, a sześcioro odebranych z lotniska. Te adoptowane, z różnych krajów, wymagają zresztą specjalnej troski. Oprócz tego Amerykanka o znajomo brzmiącym nazwisku założyła znaną z antyaborcyjnych billboardów organizację „Prolife Across America”. Czy można jeszcze bardziej opowiadać się za życiem? Ludziom jej pokroju poprzeczkę zawiesza się bardzo wysoko. Osoby działające w ruchu pro-life spotykają się z zarzutami, że nic nie robią dla już urodzonych dzieci, za mało pomagają albo że sami powinni adoptować dzieci niepełnosprawne czy „niechciane”. Przykład Mary Ann Kuharski powinien ich nie tyle uciszyć, co pokazać, jak wielkie i ofiarne serca potrafią mieć „proliferki”. Dla niej nie ma zresztą „dzieci niechcianych” czy „wpadek”, ale są po prostu dzieci-niespodzianki. Czy jej twarz zacznie zdobić różnego typu pisma bądź choćby magazyny dla kobiet? W ubiegłym roku jej organizacja umieściła w 42 stanach 6,5 tys. billboardów ze zdjęciami noworodków opatrzonych napisami w stylu: „Serce zaczyna bić od 18. dnia od poczęcia”. Na działalność udało się zebrać 1,2 mln dolarów, głównie w 30 - 50-dolarowych donacjach pochodzących nawet od dzieci, więźniów czy ateistów. Ponadto szefowa Prolife Across America udzielała się również w organizacjach: Minnesota Citizens Concerned for Life, Human Life Alliance i Feminists for Life. Kuharski, która jest katoliczką, sama jako dziecko przeszła proces adopcyjny. Ma męża, którego opisuje słowami: „mój polski książę”. Jedno z jej dzieci jest czarnoskóre, inne ma pochodzenie meksykańskie. Kolejne przyleciały z Wietnamu, Filipin i Indii. Wśród nich były dzieci z wadami wrodzonymi wymagającymi operacji, z porażeniem mózgowym, prawie niesłyszące, z rozszczepem podniebienia czy z ząbkami zjedzonymi próchnicą. Był chłopiec panicznie bojący się odgłosu syren, na dźwięk których rzucał się na ziemię, aby własnym ciałem ochronić rodzeństwo. Nie było więc zawsze kolorowo. Niektórzy podopieczni dali Kuharskim nieźle popalić. Jedno dziecko kilkakrotnie wyrzucano ze szkoły, inne wielokrotnie było na bakier z prawem. Wychowywanie dziecka z ulicy Kalkuty, które przebywało też i w więzieniu, z pewnością do łatwych nie należało. Jednak ta niesamowita kobieta czuje się przede wszystkim mamą. Z łatwością porzuciła pracę sekretarki w kancelarii prawniczej, aby poświęcić się wychowaniu dzieci. Jest też autorką artykułów w prasie katolickiej, napisała kilka książek. W „Outnumbered. Raising 13 kids with Humor and Prayer” (2006) otwarcie pisze, że niczego ("nawet" najukochańszego psa czy kota) nie da się porównać z miłością do dziecka, a miłość tę można zmierzyć ofiarowanym mu czasem. Dzieci są bowiem najcenniejszym  naturalnym bogactwem. Dlaczego często oddajemy im tylko „pół etatu”? Ci, którzy celowo ograniczają swoją płodność dla zachowania „ograniczonej wizji rodziny” (2+1 lub 2+2) nie znajdują u Mary Kuharski zrozumienia. Superkobieta przekonuje, że w wielodzietnych domach dzieci uczą się cierpliwości, wytrwałości i bliskości. I że są tam nieograniczone pokłady humoru, radości. Weźmy dla przykładu częste obrazki z kuchni, gdzie w lodówkach widnieją karteczki z napisami: „Nie dotykać, nie jeść, nie ruszać”. Albo historię z wojska, opowiedzianą przez jej syna, który chciał „wyrwać się z domu”. Po przyznaniu się, że pochodzi z wielodzietnej rodziny usłyszał od sierżanta: „Lubimy to słyszeć. Dasz sobie świetnie radę w piechocie. Chłopcy z dużych rodzin są przyzwyczajeni do zasad, dyscypliny, słuchania poleceń, dzielenia się i dbania o innych”. Jej rodzina zajmowała dwie ławki w kościele, zresztą zawsze te z przodu, aby pomóc dzieciom się skupić. Kuharski mieszkała blisko świątyni i często zapraszała księży oraz seminarzystów na obiad (duchowni wspierali z własnej kieszeni jej pracę na rzecz obrony życia). Razem z nimi grała w gry planszowe i wyjeżdżała na wycieczki. Supermama słusznie przypomina o tym, że dzieci chrześcijan powinny nosić imiona świętych, chodzić często do spowiedzi i modlić się codziennie wraz z rodzicami (np. na różańcu, który bardzo dobrze odmawiać wspólnie również podczas podróży samochodem). Wszystkie starsze dzieci wyprawiła na trzydniowe, kościelne spotkania młodzieżowe, połączone ze spowiedzią (np. organizowane przez National Evangelization Team). Choć wie, że może być uważana za staroświecką, nie boi się podkreślania ważności utrzymywanych w domu zasad. Twardo tłumaczy, że rodzice są po to, aby uczyć dzieci, a nie wygrywać konkursy popularności na najfajniejszą mamę. Bo one potrzebują przede wszystkim kierownictwa, aby dostać się do Nieba. W domu Kuharskich nie było więc telewizora w pokoju dziecka, a oglądane filmy były pod ścisłą kontrolą. Nie było chodzenia na randki do lat 16, a gdy płeć przeciwna gościła w domu, rodzic był wtedy zawsze obecny. Dziewczyny nie woziły samochodami swoich chłopaków, lecz oni zabierali i odwozili je na randki za własne pieniądze. Noszenie bikini, tatuaże i kolczykowanie ciała były zakazane, bo ciało to świątynia Ducha Świętego. Kuharski krytykuje skompromitowany mit przeludnienia, tłumacząc półżartem, że wielodzietne rodziny sprzyjają środowisku, bo niczego nie wyrzucają (jedzenie!) i potrafią wszystko objąć recyklingiem (od ubrań, po rowerki czy książki). Daje również rady innym rodzicom mającym liczne gromadki podopiecznych - jak z dystansem wybrnąć z sytuacji, w której osoby postronne zadają niewłaściwe (jeśli nie wręcz bezczelne) pytania. Na pytanie: „Znowu jesteś w ciąży? Cieszę się, że nie jestem na twoim miejscu!”, można odpowiedzieć: „A ja na twoim. Bardzo się cieszymy z kolejnego potomka” albo „Chcemy trafić do Księgi Rekordów Guinnessa!”. „Nie używaliście żadnego środka antykoncepcyjnego?” zripostować: „Nie. A co, mieliśmy?”. „Stać was na kolejne dziecko?” zbyć: „No, postanowiliśmy, że w tym roku nie kupimy tego jachtu”. Znowu „Jak dacie radę finansowo?” odeprzeć: „Damy z siebie wszystko, tak jak nasi rodzice i ich rodzice, a resztę oddamy w ręce Boga” – podpowiada niestrudzona obrończyni życia i rodziny. I jej życie zdaje się rzeczywiście być otwarte na wolę Boga. Choć przeżyła tragiczną śmierć jednego z adoptowanych dzieci w katastrofie samolotowej czy chorobę męża (guz mózgu), potrafi z humorem i ufnością patrzyć w przyszłość. Kiedy po leczeniu mężowi groziła bezpłodność, spotkała ich kolejna, cudowna niespodzianka, której na imię... Józef!

Natalia Dueholm

Źródło: www.pch24.pl