- Podczas ostatniego Forum Ruchów i Stowarzyszeń Diecezji Tarnowskiej mówił Pan m.in. o konieczności ewangelizacji w życiu codziennym. Od czego powinien człowiek wierzący – jeśli nosi w sobie takie pragnienie – zacząć ewangelizowanie?
Pamiętam taki wywiad ze sławnym kompozytorem. Na pytanie o receptę na sukces, odpowiedział: „Załóż sobie telefon. Jak będziesz dobry, to po ciebie zadzwonią”. Myślę, że podobnie jest z ewangelizacją. Jak masz Jezusa w sercu, to ewangelizacja po ciebie sama przyjdzie. Jak w piosence: „Napełnij serce swoje tym kosztownym nasieniem, a zobaczysz, że Bóg poprowadzi cię do ludzi”. Kiedyś mój kolega dziennikarz z „Gościa” zadzwonił do jakichś małżonków, żeby poprosić ich o komentarz do druku na temat niedzielnej Ewangelii. A oni akurat tego dnia modlili się, żeby mogli opowiedzieć na całą Polskę o swojej miłości do Jezusa…
Ale ci ludzie mieli Jezusa w sercu – inaczej nie mieliby Jego pragnień.
- Jaką rolę w Pana życiu, w życiu Pana rodziny, odegrały i odgrywają wspólnoty ewangelizacyjne, czy też wspólnoty parafialne?
W młodości zasadniczą rolę odegrała Oaza. Ruch Światło-Życie przyszedł do mnie z taką siłą, że przez długi czas żyłem od soboty do soboty – bo w soboty mieliśmy spotkania. Ja tam
spotkałem Jezusa i oddałem Mu swoje życie. To było decydujące. A potem uzupełnieniem tego doświadczenia – i wzmocnieniem – był udział w Odnowie w Duchu Świętym. Potem – z przyczyn głównie fizycznych (zmiana miejsca zamieszkania) nie miałem możliwości uczestniczenia we wspólnocie. Jednak od dwóch lat weszliśmy (bo moja żona również) w tworzącą się w Rybniku wspólnotę Jezusa Miłosiernego. Wypadki układały się jak po sznurku, jakby Ktoś tym kierował (bo oczywiście kierował) – dość powiedzieć, że mamy wspólnotę ludzi zakochanych w Jezusie, i ze spotkania na spotkanie przybywa braci i sióstr. W tym wypadku zwrot „bracia i siostry” nie jest na wyrost, bo jesteśmy więcej niż rodzeństwem. Przyjaciele „od Stołu Pańskiego” to coś więcej niż więzy krwi. A co ważniejsze – jesteśmy wspólnotą nie po to, żeby być, lecz żeby przymnażać świadków Jezusowi. To daje ogromną siłę i motywację. Tak więc mogę powiedzieć, że wspólnota odgrywa w moim życiu ogromną rolę.
- Dla wielu czytelników Gościa Niedzielnego Pana felietony stanowią wręcz obowiązkową lekturę. Czytając Pana teksty można zauważyć, iż są one zupełnie wyzwolone od politycznej poprawności. Czy łatwo w dzisiejszej rzeczywistości być autorem takich tekstów?
Nie wydaje mi się, żeby było mi szczególnie ciężko być autorem takich felietonów. Jednak razu pewnego uświadomiłem sobie, że to jest konsekwencja jednego z darów, jakie otrzymałem. Wcześniej, bowiem byłem człowiekiem nadwrażliwym, zalęknionym i nieśmiałym wręcz chorobliwie. W pewnym jednak momencie – akurat wtedy, gdy było to potrzebne, a nie wcześniej – zauważyłem ze zdumieniem, że jestem dziwnie odporny na ostre polemiki, sprzeciwy i agresję. Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że mógłbym usłyszeć publiczną krytykę choćby w szkole od nauczyciela. Tymczasem potem, gdy czytałem o sobie wściekłe teksty w „Gazecie Wyborczej”, budził się we mnie tylko śmiech. Ewentualnie irytacja i inspiracja do kolejnych tekstów, ale żadnego strachu, żadnej skłonności do ustępowania z pola.
- Zapytam wprost: czy nie jest Pan nękany przez różne środowiska za otwarcie prezentowane poglądy?
Zdarzyło się bodaj dwukrotnie, że po kłamliwych publikacjach o mnie w „Faktach i Mitach” (był na przykład taki tekst pod tytułem „Bydlak” – to o mnie, bo napisałem, że człowiek to coś więcej niż zwierzę), że dostawałem lawinę mejli z życzeniami śmierci w męczarniach i tym podobnych przyjemności. Raz też ktoś rozesłał do kilku prokuratur fałszywe zawiadomienia, których rzekomo ja byłem autorem, o jakimś przestępstwie. Wiązało się to z niedogodnościami, ale prokuratura przyjęła moje oświadczenie i na tym się skończyło. Była to ewidentna szykana za jeden z tekstów. Przy tym jednak także towarzyszył mi całkowity spokój, zero wzburzenia. To nie było coś, co mógłbym sobie wcześniej nawet wyobrazić. Ale wiem, że żadna w tym moja zasługa. Widocznie było mi to potrzebne. Pamiętam, że to jeszcze wzmogło się przed sprawą Alicji Tysiąc, gdy „Gość Niedzielny” odpowiadał w osobie naczelnego przed sądem za, de facto, obronę ludzkiego życia i ludzkiej godności. Wtedy to pewnego razu głęboko dotknęły mnie słowa z księgi Ezechiela (3,8-9): „Oto Ja uczyniłem twarz twoją odporną jak ich twarze i czoło twoje twardym jak ich czoła, dałem ci czoło jak diament, twardszy od krzemienia. Nie bój się ich, nie lękaj się ich oblicza, chociaż są ludem opornym”. Czasem tak jest, że człowiek wie, że to dla niego. Ja wtedy wiedziałem. Mówię o tym jednak ze świadomością, że tak jak owa odporność została mi dana, tak i może zostać odebrana – o ile nie będę wierny i zechcę cokolwiek przypisywać sobie.
- A teraz pytanie firmowe. Czy widzi Pan, jako redaktor poczytnego portalu gosc.pl, miejsce dla lokalnej inicjatywy, jaką jest nasz portal ziemia-limanowska.pl?
Oczywiście, że widzę. Zarówno ja, jak i ks. Marek Gancarczyk, naczelny „Gościa”, zaczynaliśmy od pism parafialnych. Kochaliśmy to, mieliśmy pasję tworzenia. Nieraz wtedy pytali mnie ludzie: po co ty to robisz, przecież nic z tego nie masz (tak jakby realizacja tego co się lubi i poczucie spełnienia to było nic). A jednak dziś widzę jasno, że człowiek powinien robić to, do czego ciągnie go serce, bo właśnie tak objawia się Boży plan. To etap, szczebel drabiny, za którym będzie następny, – ale każdy jest ważny, bo w każdym uczestniczą ludzie, których chce prowadzić Duch Święty. Lokalność jest szalenie ważna – jest podstawą do tego, co ogólne. Portal ziemia-limanowska.pl to, jak widzę, coś znacznie większego niż to, od czego myśmy zaczynali – tym bardziej, więc nie mam wątpliwości, że dla Was „jest miejsce”. Ba, to mało, że jest miejsce: jestem przekonany, że Was tam Bóg pociągnął i – jeśli robicie to z serca – zobaczycie, jakie cuda Wam Bóg przygotował. Nie po to daje pragnienia, żeby nie zamierzał ich spełnić. Krótko mówiąc: jeśli macie pragnienie robienia tego – to jest to również wasze zadanie.
- Wrócę jeszcze do wspomnianego spotkania w Tarnowie. Odpowiadając na jedno z pytań wspomniał Pan o jubileuszowych uroczystościach, jakie miały miejsce w diecezji koszalińskiej, przywołując pewne niezwykłe zdarzenia, których uczestnikiem był także tamtejszy biskup. Skomentował Pan to wszystko jako znak czasu, jaki jest nam dawany „na teraz” przez Jezusa Chrystusa. Proszę wyjaśnić, co miał Pan na myśli.
Tam wyraźnie zaingerował Duch Święty. W tej „najsłabszej” diecezji (ludność napływowa, wymieszana, najniższe wskaźniki praktyk religijnych) Bóg pokazał, że „wybrał to, co niemocne”. W Tarnowie mówiłem o tym, czemu dał świadectwo w GN biskup Edward Dajczak, ordynariusz koszalińsko-kołobrzeski. Otóż on, biskup, podobnie jak i biskup pomocniczy, i połowa księży, doświadczyli namacalnej ingerencji Ducha Świętego. W czasie rekolekcji Duch Święty ich „powalił” – miało miejsce zjawisko nazywane czasem „spoczynkiem w Duchu”. Taka Pięćdziesiątnica tam się wydarzyła i widać było, że ci ludzie wrócili do parafii inni – dostali nową moc, siłę i motywację do głoszenia Ewangelii. No i zdali sobie sprawę, że Bóg ma prawo działać jak chce. Bo On rządzi. Coś takiego jeszcze się w Polsce nie zdarzyło. A dlaczego uważam to za ważny znak? Dlatego, że dziś słowa przestają wystarczać. Ludzie, zanurzeni w postchrześcijańskim sceptycyzmie, najdosłowniej tracą wiarę, bo nie widzą, że Jezus żyje, jest realny i objawia swą moc. Trzeba więc spojrzeć do Ewangelii i Dziejów, i zauważyć, że to wszystko, co tam jest, jest i dla nas. Dla nas są cuda i znaki, dla nas są uzdrowienia i wskrzeszenia – nie dla sensacji, lecz dla poświadczenia, że słowo zbawienia ma moc. Jezus wprost wezwał nas do ewangelizacji z mocą. Bo też inna „ewangelizacja” nie istnieje.
- Czy miał Pan już okazję ze swoją rodziną zwiedzać nasze góry – Beskid Wyspowy i Gorce?
Akurat ten rejon jest mi słabo znany – wielokrotnie za to bywałem w sąsiednich Pieninach, również rok temu. Ale myślę, że się wybiorę.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Ks. Robert