ELVIS w mojej pamięci

Gdyby żył, skończyłby właśnie 79 lat. Muszę przyznać, że nie umiem sobie wyobrazić, jak wyglądałby w tym wieku. Wiecznie młodzi pozostają tylko ci, którzy umierają młodo. Ten wyświechtany cytat pasuje tu jak ulał. Po dziś dzień pamiętam moment, gdy spiker w Polskim Radio ogłosił smutną wiadomość o jego śmierci. Niemal natychmiast Danny Mirror skomponował i zaśpiewał mu w hołdzie piosenkę (świetnie wpadającą w ucho) I Remember Elvis Presley (The King Is Dead), która z dnia na dzień stała się światowym przebojem. W naszym radio prezenterzy puszczali ją niemal bez przerwy. Chociaż od tego sierpniowego dnia minęło już ponad 36 lat, pamięć o nim jest wciąż żywa. Legenda nie umiera. Tak jak jego muzyka jest wieczna. Był dla nas, nastolatków tamtego pokolenia, nocnych słuchaczy radia Luxembourg, niekwestionowanym idolem. Fenomen tej kultowej radiostacji, okna na świat (tego zachodniego, wolnego), słuchanej na przemian z RWE, to już osobny temat. Przypomnę tylko, że radiostacja Luxembourg chodziła wówczas na falach średnich (208 metrów), a najmocniejszy sygnał był w nocy. Dlaczego w nocy? Radiostacje odległe, nadające w tym zakresie fal, zyskiwały największy zasięg po zmroku dzięki falom odbitym od niższych warstw jonosfery (propagacja fal). To tyle tytułem „naukowego” wyjaśnienia. Listy przebojów, nowości światowego rynku muzycznego, przenikały przez „żelazną kurtynę” falami eteru, które nie znały granic. Niosły tchnienie innego świata, powiew wolności. Nagrywałem je na sprezentowanym przez ojca magnetofonie szpulowym rodzimej produkcji ZK 120T (działa do dzisiaj; litera T oznacza, że jest na tranzystorach). Zszedł z taśmy montażowej Zakładów Radiowych Kasprzaka w Warszawie, na Woli, zlikwidowanych w latach 90-tych, jak zresztą cały nasz przemysł. Słuchało się namiętnie Led Zeppelin (ach! te legendarne Stairway to Heaven Roberta Planta, majstersztyk muzyki), Pink Floyd, Genesis, The Animals ( klasyka! nieśmiertelny House Of The Rising Sun, przejmujący głos Erica Burdona i niesamowita solówka na „kościelnych” organach Alana Price'a), Deep Purple, King Crimson ( fantastyczne Epitaph, ciarki przechodzą), The Moody Blues, Uriah Heep ( kultowa Lady in Black), Jethro Tull, tudzież wielu innych kapel rockowych. Stonesów jakoś nie cierpiałem. Do dzisiaj nie mogę się przełamać do ich muzyki. Na estradach prym wiedli także soliści: Tom Jones (wzruszające The Green, Green Grass of Home) , Paul Anka (wspaniałe i wciąż na czasie You Are My DestinyJesteś moim przeznaczeniem), Roy Orbison, ociemniały kaznodzieja Ray Charles (ekspresyjny Hit the Road Jack). Gdy słucham Topu Wszech Czasów naszej radiowej TRÓJKI, to odnoszę wrażenie, jakbym się cofnął do czasów mojej młodości. W czołówce te same hiciory! Ale Król był tylko jeden. Król Rock and Rolla. Król wokalistów. Król estrady. The King! Elvis Aaron Presley przyszedł na świat wczesnym rankiem 8 stycznia 1935 roku w małym miasteczku Tupelo w stanie Missisipi, na tzw. Głębokim Południu Stanów Zjednoczonych. Ta typowo rolnicza kraina (plantacje trzciny cukrowej i bawełny, lasy, niewielkie pola uprawne) ucierpiała bardzo w wyniku wojny secesyjnej i Wielkiego Kryzysu. Dom, w którym się urodził, był najzwyklejszym drewnianym barakiem z trzema oknami, bez bieżącej wody, z ubikacją na zewnątrz. Ojciec, Vernon, skromny rolnik-dzierżawca, harował od świtu do zmierzchu w polu za część zysków. Matka, Gladys, była zatrudniona, jako szwaczka w zakładzie odzieżowym i dorabiała, jako sprzątaczka. Presleyowie żyli biednie, ale cieszyli się szczęściem. Od wczesnych lat dziecięcych Elvis śpiewał hymny religijne w szkole (na porannych modlitwach), i w kościele, First Assemblyof God. Regularnie uczęszczał z rodzicami na niedzielne nabożeństwa. Południe to mozaika prawdziwej muzyki amerykańskiej, białych i czarnych; królowały tu: gospel, dixieland, blues, country, soul. W 1948 roku wciąż pogarszająca się sytuacja materialna zmusiła rodzinę Presleyów do przeprowadzki do trzystutysięcznego wówczas Memphis w stanie Tennessee. Vernon Przesley znalazł zatrudnienie (z większym wynagrodzeniem) w fabryce narzędzi, matka została kelnerką. W Memphis rodzice kupili Elvisowi za 12 dolarów pierwszą gitarę. W 1953 roku ukończył szkołę średnią, Humes High School, otrzymał świadectwo maturalne, i zatrudnił się jako szofer w firmie Crown Electric Company z tygodniówką w wysokości (aż) 35 dolarów. To właśnie tu, w Memphis, kolorowym tyglu mieszkańców, wyznań i muzyki, zaczęła się droga młodego Elvisa do sławy i fortuny, do liczącej dwadzieścia dwa lata błyskotliwej kariery. Tu spełniło się jego „american dream”, ziścił się bajkowy mit kariery od przysłowiowego pucybuta (kierowcy ciężarówki) do milionera. Wszystko to okupione – jak to zwykle bywa – ceną wysoką. Swoją pierwszą płytę, nota bene na własny użytek (w prezencie urodzinowym dla mamy, którą kochał nad życie), nagrał za cztery dolary w niewielkiej niezależnej wytwórni Sun Records Company. Znalazły się na niej dwie piosenki: My Happiness i Heartache Begins. W niecały rok później pojawiła się komercyjna płytka z tej samej wytwórni z pierwszym wielkim przebojem:That's All Right Mama – Wszystko w porzadku, Mamo. Sprzedaż jej szła w tysiące sztuk, a Elvis zadebiutował publicznie z pierwszym koncertem w muszli Overton Park w Memphis. Jednak światową sławę i pierwszą złotą płytę przyniósł nagrany w styczniu 1956 roku w Nashville Heartbreak Hotel. W grudniu tegoż roku okrzyknięto go Królem Rock and Rolla. By dalej opowiadać koleje jego życia i kariery, trzeba by napisać kolejną książkę. Świadomie wyeksponowałem aż nadto dzieciństwo i młodość Elvisa, spędzone w najbiedniejszych dzielnicach Tupelo i Memphis, w sąsiedztwie czarnych gett, w nędzy i braku stabilizacji, by – przynajmniej po części – zrozumieć, jakim piętnem odcisnęły się te lata na dalszych jego losach. Mniej więcej w tym czasie obiecał matce: „Któregoś dnia, mamo, pójdę i kupię ci wszystko, co zechcesz, i nie będziemy nigdy więcej biedni.” I obietnicy dotrzymał! Wzruszające, jakby na to nie patrzeć. To pochodzenie, właśnie z najuboższych warstw białej ludności, zdeterminowało jego kolejną wielką zaletę, jaką była hojność. Waldemar Łysiak w „Asfaltowym saloonie” pisze wprost o rozrzutności: „Był natomiast rozrzutny. Filantropia bogaczy jest w Stanach obowiązkiem z tej prostej przyczyny, że znakomicie wpływa na obniżenie płaconych podatków, lecz w jego przypadku nie miało to z podatkami nic wspólnego. Koledzy milionerzy pukali się znacząco w czoło widząc, jak pakuje miliony w domy opieki, szpitale, akcje pomocy społecznej, jak funduje kalekom tony wózków inwalidzkich, płaci za koszmarnie drogie leczenie, obsypuje dzieci murzyńskie podarkami, rozdaje na prawo i lewo samochody (tylko w ciągu jednego dnia rozdał nieznajomym 6 Cadillaców). Mówiono, że utrzymywał ludność sporego miasta. Był  człowiekiem i za to go kochano”. (cytat za: Waldemar Łysiak, Asfaltowy saloon, str. 233-234). Z długiej listy jego szczodrych darów wymienię jeden. W 1975 roku caly dochód w wysokości 110 tysięcy dolarów za koncert w mieście Jackson, w stanie Missisipi, na swym rodzinnym Południu, przeznaczył dla poszkodowanych przez tornado szalejące kilka miesięcy wcześniej nad miastem. Do końca życia pozostał sobą, prostym, nieśmiałym i skromnym chłopakiem z Południa, który wychował się w skrajnym niedostatku. Stronił od alkoholu, narkotyków, nie palił papierosów, unikał przyjęć. W jednym z wywiadów, na pytanie o nielubiane sprawy, odpowiedział: oficjalne przyjęcia i zatłoczone miejsca (sic!), a za najbardziej cenioną zaletę uznał lojalność. Otaczał się przyjaciółmi i rodziną, znajomymi z dzieciństwa i młodości. W tym gronie czuł się najlepiej. Nazywano tę paczkę „Memphis Mafia”. Swoim zachowaniem nie dostarczał pożywki dla łowców skandali i sensacji. Nawet wtedy, gdy na początku lat siedemdziesiątych – u szczytu kariery – przeżył boleśnie rozwód z żoną Priscillą (odeszła z trenerem karate, zabierając jedyną córkę Lisę Marie, największą miłość Elvisa). Wspaniałomyślnie przekazał byłej już żonie odszkodowanie w wysokości dwóch milionów dolarów i części zysków ze sprzedaży wspólnego majątku. Z córką spędzał każde Boże Narodzenie i część wakacji. Uwielbiał ją i rozpieszczał. Szczęśliwi ojcowie, którzy mają córki, to rozumieją. W ostatnich latach życia pojawiły się problemy zdrowotne, nadwaga, słabsza kondycja psychiczna, lekomania. Pogarszający się stan zdrowia artysty spowodowany był głównie przemęczeniem. Intensywna praca i trudy wyczerpujących koncertów zrobiły swoje. Ten ostatni smutny okres kariery Presleya znalazł tragiczny kres 16 sierpnia 1977 roku. Około godziny 14.00 odnaleziono go – bez oznak życia – w jednej z łazienek w swojej posiadłości Graceland w Memphis. Został przewieziony karetką do szpitala Baptist Memorial, gdzie – mimo rozpaczliwych prób przywrócenia pracy serca – o godz. 15.30 lekarze stwierdzili zgon. Przeżył dokładnie 42 lata i siedem miesięcy. Ukochana matka, Gladys Love Presley, zmarła także na atak serca w wieku 42 lat (14 sierpnia 1958 roku, gdy Elvis odbywał służbę wojskową; mimo to otrzymał krótki urlop i na zmianę z ojcem czuwał przy łóżku chorej matki). Na grobie Elvisa w Meditation Garden (Ogród Rozmyślań) w jego rezydencji Graceland widnieje inskrypcja. Oto jej fragment: „Bóg widział, że potrzebował odpoczynku i powołał do do siebie”. Zarzucicie mi z pewnością, Szanowni Czytelnicy, że przedstawiłem jednostronny i zbyt wyidealizowany wizerunek Króla. Muszę przyznać Wam rację. Czy mogłem postąpić inaczej, skoro zadeklarowałem się już na wstępie jako dozgonny fan Elvisa? Takie moje prawo. Podeprę się cytatem z „Asfaltowego saloonu” Waldemara Łysiaka: „Może się to wam wydaje dziwne, ale to wcale dziwne nie jest. Człowiek potrzebuje w życiu jakichś idoli, których kocha i żałuje, że przegrali” (etap XVII, str. 226). Tak się złożyło, że na przełomie lat 70-tych i 80-tych mieszkałem w akademiku przy ul. Bydgoskiej 19 w Krakowie. Były (i są nadal, ale obecnie już we władaniu UJotu) cztery bloki: A, B, C i D. Blok A był żeński; zamieszkały przez przyszłe panie inżynierki. Miałem lokum w bloku B (legitymacja mieszkańca do wglądu), który szczycił się strategicznym położeniem. Nie tylko z racji głównego wejścia i portierni (jak to zwykle bywa z nieprzejednaną starszą panią; wkraść się w jej łaski to była dopiero sztuka) i możliwości obserwacji z jego okien wspomnianego wcześniej bloku A, ale w piwnicach mieścił się słynny klub „Pod Przewiązką”. Były organizowane tam koncerty (m.in. SBB), bywali tam Marek Grechuta i Jan Kanty Pawluśkiewicz. To właśnie w akademiku przy Bydgoskiej narodził się kabaret Anawa. Ale to było dziesięć lat wcześniej, jeszcze przede mną. Za mojej tam bytności pamiętam niedzielne przedpołudniowe giełdy płyt „Pod Przewiązką”. To było dopiero coś. Egzotyczny kolorowy miraż w szarej peerelowskiej rzeczywistości.  Dzisiaj, gdy sklepy i internet oferują niemal wszystko, trudno opisać ten błysk w oku na widok giełdowego towaru. Płyty Presleya można było kupić jeszcze w PEWEX-ie, po drugiej stronie ul. 18 Stycznia (dzisiaj Królewska), ale tam środkiem płatniczym były dolary lub bony PeKoO, tzw. polskie dolary. Pewexy i bony to sztandarowe przykłady hipokryzji i idiotyzmów czasów PRL-u. Inna sprawa, że służby specjalne (eSBecja i Informacja) skądś musiały doić kasę. Na giełdzie „Pod Przewiązką” można było posłuchać muzyki, kupić płytę lub ją wymienić na inną. Nie stać mnie było wówczas na wielkie zakupy, bo i ceny były wysokie (no cóż, towar z Zachodu), a – wiadomo - studentowi podszewka wystaje z kieszeni.  Udało mi się wtedy nabyć kilka płyt Presleya, które mam do dziś. Mają dla mnie wartość sentymentalną. Szczególnie jedna, cymelium w mojej kolekcji płyt analogowych, zwanych czarnymi krążkami. Przez lata uzbierało się ich ładnych parę setek, z muzyką rozrywkową i poważną. Ta jedna, o której mowa, wcale nie jest czarna. Na obu stronach wytłoczone są w kolorowym winylu portrety Króla. Istne cudo! Jest zatytuowana: Elvis – A Legendary Performer, Volume 3. Limited Edition Picture Disc. Kupiłem ją bodajże w 1980 roku. Kosztowała mnie wtedy równowartość kilkumiesięcznego stypendium. Traktuję ją niemal jak relikwię. Odsłuchuję od wielkiego święta. Broń Boże, nie ze skąpstwa i żalu, że się zużyje. Taką muzyką trzeba się delektować. Ostatni utwór na stronie A to przepiękny Crying In The Chapel (wersja z 31 października 1960 roku). Na stronie B – jako przedostatni utwór na płycie, jeden z najważniejszych w dorobku Kinga – nastrojowa ballada, autentyczny protest song, skomponowany przez Scotta Mac Davisa, In the Getto. Mam w zwyczaju kończyć swoje teksty muzyczną puentą „w temacie”. Ale jak tu dokonać wyboru spośród dziesiątek, a może setek, przebojów Króla? Wytypowałem wstępnie jego ulubiony hymn, wzruszający i proroczy gospel Peace In The Valley – Spokój w dolinie. Często wykonywał go na koncertach.
Kiedyś zapanuje dla mnie spokój w Dolinie, Znikną smutki i udręki, znikną wszystkie kłopoty, Pozostanie mi tylko spokój w Dolinie.
Jednakże ostateczny wybór padł na inny hymn ewangeliczny Sweet Sweet Spirit w wersji koncertowej z 1972 roku. W zasadzie utwór interpretuje a cappella – towarzyszący Presleyowi na koncercie - zespół J.D. Sumner & The Stamps Quartet. Elvis prawie nie śpiewa, ale wyraz jego twarzy, zachowanie, niesie trudny do opisania ładunek emocjonalny, przynależny żarliwej modlitwie. Naprawdę warto obejrzeć i odsłuchać. Ta pieśń kościelna, odśpiewana przez połączone zespoły: J.D. Sumner & The Stamps Quartet oraz The Statesmen Quartet, zainaugurowała uroczystości pogrzebowe Elvisa Presleya w Graceland. Presley był człowiekiem głębokiej i żarliwej wiary, mówił i śpiewał o Bogu publicznie, do mikrofonu, z estrady. Otrzymał w darze od Boga wspaniały głos o czterooktawowej skali, którym wzruszał ludzi i wielbił Pana. Niemal na każdym koncercie śpiewał jeden z ulubionych hymnówHow Great Thou Art – Jakże wielki jesteś Boże. Muzyka gospel zawsze towarzyszyła jego koncertom. Nagrał kilka albumów z hymnami ewangelicznymi. Wszystkie trzy swoje nagrody Grammy (prestiżowy muzyczny odpowiednik Oscara) otrzymał za muzykę gospel: pierwszą - w 1966 roku za album How Great Thou Art, drugą - w 1972 roku za studyjny album  He Touched Me, trzecią i ostatnią - w 1974 roku za najlepsze wykonanie pieśni religijnej w czasie koncertu w Memphis (tym utworem sakralnym był  wspomniany hymn How Great Thou Art  !). Kochał Boga i ludzi, i sam chciał być kochanym. A na koniec jeszcze ciekawostka. Chociaż Presley nie był katolikiem (został wychowany - jak wspomniałem wcześniejw kościele The Pentecostal First Assembly of God – ewangelikalny Zielonoświątkowy Kościół Boży), to zaśpiewał piękną piosenkę o Matce Bożej Hail Mary, dziękując Jej za dar różańca. Uporałem się ze wspominkami o Elvisie – artyście i człowieku, jak umiałem. Temat chodził za mną gdzieś od paru miesięcy. Dług wdzięczności? Odświeżyłem przy okazji lekturę następujących pozycji z mojej biblioteczki: 1. Waldemar Łysiak, ASFALTOWY SALOON, Wydawnictwo POLONIA, Warszawa 1986. 2. Leszek C. Strzeszewski, ELVIS, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1986. 3. Marek Garztecki, ROCK od Presleya do Santany, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1978.

Autor: były student dzienny z Bydgoskiej

http://www.youtube.com/watch?v=9Ae5pjIK8lM http://www.youtube.com/watch?v=JlMwa0FamG8 http://www.youtube.com/watch?v=TKr_4D4xLdE http://www.youtube.com/watch?v=XGlelYprF2M