foto: Zbyszek Kaczmarek/Gazeta Polska
Pokusa fałszerstw w wyborach samorządowych jest silniejsza niż w jakichkolwiek innych. Wyobraźmy sobie lokalną sitwę gdzieś na prowincji. Największym pracodawcą jest urząd gminy czy powiatu. Rządzi tam od kilkunastu lat ten sam układ PO, PSL lub SLD, niewiele zmieniony od czasów PRL. W komisjach „od zawsze” ci sami: urzędnicy, rodziny i znajomi kandydatów. Przegrana oznaczałaby dla nich utratę pracy i pozycji. Pokusa dopisania kilku krzyżyków jest w tej sytuacji bardzo wysoka, a ryzyko praktycznie żadne – pisze Artur Dmochowski w „Gazecie Polskiej”.
Pierwsze poważne wątpliwości co do rzetelności wyborów w III RP pojawiły się już w 1995 r. podczas starcia Lecha Wałęsy z Aleksandrem Kwaśniewskim, który wygrał minimalną różnicą głosów (miał ich otrzymać 51,7 proc.). Sąd odrzucił wtedy nie tylko zarzut wprowadzenia wyborców w błąd niezgodną z prawdą informacją o jego wykształceniu. Odrzucił też protesty, wskazujące na wiele nieprawidłowości przy liczeniu głosów, używając po raz pierwszy stale odtąd stosowanej, absurdalnej formuły: „Sąd uznaje protesty za zasadne, lecz stwierdza, że nie miały one wpływu na wynik wyborów”.
Podobnie niewielkie różnice dzieliły zwycięzców od pokonanych w wielu kolejnych wyborach parlamentarnych, prezydenckich czy samorządowych. Oznacza to, że do zmanipulowania wyników w gruncie rzeczy nie jest wcale potrzebne wielkie, zaplanowane centralnie oszustwo. Komisji wyborczych jest 26 tysięcy. Wystarczy tylko w tysiącu z nich unieważnić po 100 kart, a odbierzemy przeciwnikowi aż 100 tys. głosów. A to może zdecydować o zwycięstwie. Przypomnijmy, że w ostatnich wyborach europejskich Platformie do pokonania PiS wystarczyły 24 tys. głosów.
Jak fałszuje się wybory
Istnieje wiele przesłanek, by poważnie zastanowić się nad szokującą tezą, iż większość wyborów po 1989 r. mogła mieć w rzeczywistości inne wyniki niż ogłoszone oficjalnie. Manipulacje mogą przebiegać na wielu poziomach. Najwyższy, polityczny, mieliśmy okazję poznać dzięki jednej z „taśm prawdy”, gdzie minister Bartłomiej Sienkiewicz przedstawił plan wspólnej z NBP manipulacji w celu niedopuszczenia do zwycięstwa wyborczego opozycji. Innym przykładem, który poznaliśmy dzięki taśmom, było wykupienie przez Platformę długów kandydującego na prezydenta prof. Zbigniewa Religi i skłonienie go w ten sposób do rezygnacji.
Pozostawiając jednak na boku manewry polityczne, a także możliwe nieprawidłowości w systemie komputerowym (słynne „ruskie serwery”), skoncentrujmy się na poziomie samych komisji wyborczych. Informacji wskazujących jednoznacznie na fałszerstwa jest tu wiele.
Oto np. w wyborach samorządowych do sejmików wojewódzkich w 2010 r. łącznie padło ponad 1,7 mln głosów nieważnych. To aż 12 proc. ogólnej liczby głosów! W 2002 r. było ich jeszcze więcej – niemal 15 proc., zatem głos co szóstego wyborcy był nieważny.
Jednak zdumiewa nie tylko ta wielkość. Prof. Przemysław Śleszyński zbadał rozkład głosów nieważnych i wykrył, że nie jest on przypadkowy. Szczególnie dużo było głosów unieważnionych z powodu postawienia dodatkowych krzyżyków. A to praktycznie najłatwiejszy sposób dokonania fałszerstwa.
Okazało się, że liczba głosów nieważnych ściśle zależy od województwa. Przoduje w tym mazowieckie, gdzie było ich kilkakrotnie więcej niż w sąsiednich województwach! Jak to możliwe? Co sprawia, że w jednym powiecie głosów nieważnych jest niemal 30 proc., a w sąsiednim 0?
Jest oczywiście niemożliwe, aby wyborcy oddający głosy nieważne grupowali się akurat na Mazowszu. Tak drastyczne różnice są więc całkowicie nieprawdopodobne. Jedynym wytłumaczeniem są fałszerstwa.
Gdy sięgniemy do cyfr, pokazujących wyniki głosowań po 1989 r., odkryjemy kolejne zadziwiające zjawiska. W ostatnich wyborach parlamentarnych głosów nieważnych było 5 proc. – o 100 proc. więcej niż w poprzednich! A przecież to właśnie kilka procent decyduje o przejęciu władzy, gdyż przekłada się na kilka lub kilkanaście mandatów poselskich. Przypomnijmy: koalicja PO–PSL ma mniej niż 10 głosów przewagi nad opozycją.
Było sobie miasteczko
Jak dochodzi do fałszerstw? Wyobraźmy sobie lokalną sitwę w małym miasteczku lub gminie, gdzieś na prowincji. Najczęściej największym pracodawcą jest tu urząd gminy czy powiatu. Rządzi tam od kilkunastu lat ten sam układ PO, PSL lub SLD. Niekiedy przetrwał niewiele zmieniony jeszcze od czasów PRL. W komisjach wyborczych siedzą „od zawsze” ci sami ludzie: urzędnicy, rodziny i znajomi kandydatów, połączeni z nimi interesami. Przegrane wybory oznaczałyby dla nich często utratę pracy i pozycji, czyli życiową katastrofę. Pokusa dopisania kilku krzyżyków jest w tej sytuacji bardzo wysoka, a ryzyko praktycznie żadne.
Taki stan rzeczy ma miejsce szczególnie na ziemiach zachodnich i północnych, gdzie dominują wpływy koalicji rządzącej i SLD, a PiS jest w mniejszości. To na tych właśnie terenach głosów nieważnych jest najwięcej. Tam natomiast, gdzie wygrywa PiS – na wschodzie i południu – jest ich najmniej.
Głosów nieważnych niemal w ogóle nie ma też w miastach, co potwierdza diagnozę. Wszak w mieście, gdzie działają różne partie polityczne, media, gdzie zależność od lokalnej władzy jest mniejsza, trudno obsadzić komisję zaufanymi ludźmi.
Tezę o takim właśnie, opartym na wpływie lokalnych sitw mechanizmie manipulacji wyborów potwierdza też wyjątkowo wysoki odsetek głosów nieważnych w wyborach samorządowych. To przecież właśnie one stwarzają największe, bo bezpośrednie zagrożenie dla życiowych interesów lokalnych sitw. O ile bowiem wybory prezydenckie czy parlamentarne mogą zdecydować o nich pośrednio, poprzez pozostanie lub nie na stanowisku ich partyjnych patronów, o tyle w wyborach samorządowych walczą o własne być albo nie być u władzy. Gdy zatem opisany mechanizm zadziała choćby w części lokalnych komisji wyborczych, jego efektem końcowym będzie zmiana wyniku wyborów w skali całego kraju.
Liczby nie kłamią
Poszlak jest więcej. Wystarczy przyjrzeć się liczbom. Głosów nieważnych z powodu dwóch krzyżyków w wyborach 2010 r. do sejmików wojewódzkich było prawie pół miliona. Tyle samo było ich w wyborach do rad powiatów. Tyle że w pierwszym przypadku było jeszcze 1,3 miliona pustych kartek, a w drugim było ich aż 4 razy mniej. Zatem liczba „wielokrzyżykowych” kart okazuje się stała, co potwierdza tezę o zorganizowanej manipulacji w części komisji. Jej skala, jak można obliczyć z tych danych, to od 100 tys. do 200 tys. głosów. Widać też wyraźnie, iż ubytek głosów PiS pokrywa się niemal dokładnie z liczbą głosów nieważnych. Ponadto dlaczego od 1998 r. głosów unieważnionych przybywa?
Są oczywiście jeszcze inne rodzaje oszustw: dorzucanie kart do urn (potwierdzone w 2010 r. w Brukseli), kupowanie głosów (jak w Wałbrzychu). A o ilu podobnych przypadkach nie wiemy?
Według danych PiS partia ta nie zdołała objąć monitoringiem w ostatnich wyborach europejskich 1/3 komisji. Problem dotyczył głównie terenów zachodniej i północnej Polski, gdzie struktury PiS są najsłabsze. Niestety pokrywa się to dokładnie z tymi obszarami, gdzie prawdopodobieństwo nadużyć jest największe.
Gdyby instytucje państwa, z Państwową Komisją Wyborczą na czele, działały sprawnie, to wykrycie fałszerstw nie byłoby trudne. Wystarczyłoby zbadać unieważnione karty wyborcze, a szczególnie dodatkowe skreślenia, i sprawdzić powiązania członków komisji wyborczych, w których wyniki drastycznie odbiegały od średniej. Jednak w sytuacji, gdy głównym zadaniem PKW wydaje się być raczej utrudnienie monitoringu, a nie troska o właściwy przebieg wyborów, trudno liczyć na pomoc z jej strony. A przecież taki właśnie sens miała jej decyzja w przeddzień ostatnich wyborów europejskich, zakazująca kopiowania protokołów wyborczych.
Nad polską demokracją narasta od lat cień podejrzeń o jej nieprawy charakter. Teraz to już nawet więcej niż cień. Czy PiS jako główna siła opozycyjna zdoła lepiej niż dotąd zorganizować monitoring?
Jeśli 1/3 komisji, i to właśnie w rejonach największego ryzyka, pozostanie jak ostatnio bez nadzoru, to można się obawiać, że historia się powtórzy.
źródło: niezależna.pl