Synowie funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki zajmują się szukaniem przyczyn katastrofy smoleńskiej. Czy ma to wpływ na to, że ustalenia wojskowych śledczych coraz bardziej przypominają raport gen. Tatiany Anodiny z MAK? - pyta w najnowszym numerze „Gazeta Polska”.
Od pięciu lat wojskowi śledczy szukają przyczyn, dlaczego 10 kwietnia 2010 r. w Rosji zginął prezydent RP Lech Kaczyński wraz z małżonką Marią i towarzyszącymi im przedstawicielami polskich elit. Od pięciu lat Polacy są karmieni rosyjską wersją katastrofy, chociaż tezy protegowanej przez ludzi z KGB gen. Anodiny dawno już zostały skompromitowane przez niezależnych naukowców. A w polskim śledztwie uczestniczą ludzie, którzy pośrednio lub bezpośrednio mieli związki z sowieckimi służbami specjalnymi.
Moskiewskie szkolenie
Pierwszą i jedną z najważniejszych opinii dotyczącą braku obecności materiałów wybuchowych na przedmiotach i ubraniach należących do ofiar katastrofy smoleńskiej wydał Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii. Jak ustaliła „Gazeta Polska”, Roman Jóźwik, szef tej placówki (nominację dostał po dojściu PO do władzy), w okresie PRL był częstym gościem w Moskwie, gdzie przechodził specjalistyczne szkolenia. Świadczą o tym dokumenty, które znajdują się w Instytucie Pamięci Narodowej.
Cała zawodowa kariera Romana Jóźwika była od początku, czyli od 1964 r., związana z Ludowym Wojskiem Polskim – pracował m.in. w szefostwie Wojsk Chemicznych MON w Warszawie. Był również działaczem PZPR – w partii pełnił funkcję kierownika grupy partyjnej. Pod koniec lat 60. Oddział Wojskowych Spraw Zagranicznych Sztabu Generalnego LWP wysłał Jóźwika z misją wojskową m.in. na Węgry, do Rumunii i Moskwy. Był to wyraz docenienia go przez przełożonych ze Sztabu Generalnego – młody porucznik został wysłany do „bratnich wojsk” zaledwie po czterech latach służby wojskowej. Sztab Generalny skierował Romana Jóźwika do Związku Sowieckiego, gdzie przeszedł on gruntowne przeszkolenie. Po trzech latach, w 1979 r., uzyskał dyplom ukończenia studiów doktoranckich Akademii Wojskowej w Moskwie. Po powrocie został zatrudniony w Wojskowym Instytucie Chemii i Radiometrii. Jóźwik w rozmowie z nami potwierdził, że jako żołnierz Ludowego Wojska Polskiego wyjeżdżał w czasach PRL do Związku Sowieckiego. – Byłem trzy lata tam, na miejscu. To były wyjazdy służbowe – stwierdził. Nie chciał jednak powiedzieć, co tam robił.
Opinia wydana przez biegłych z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii pokrywa się z ustaleniami Rosjan, którzy w ekspertyzie z 12 kwietnia 2010 r. wykluczyli obecność materiałów wybuchowych na wraku Tu-154M.
Resortowy biegły
Biegłym prokuratury wojskowej jest Andrzej Artymowicz, absolwent Wydziału Reżyserii Dźwięku warszawskiej Akademii Muzycznej, zajmujący się m.in. budową symulatorów dla pilotów wojskowych i cywilnych.
Andrzej Artymowicz opracował m.in. opinie z zakresu dźwięków zarejestrowanych w kokpicie rządowego tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. Chodzi np. o dźwięk, jaki wydaje samolot po zderzeniu z drzewami. Do zespołu biegłych Andrzej Artymowicz został powołany 25 lipca 2013 r., już po przesłuchaniu ekspertów zespołu parlamentarnego, którym kieruje Antoni Macierewicz. Jako ostatni z ekspertów został przesłuchany prof. Wiesław Binienda – miało to miejsce 28 czerwca 2013 r. Binienda jest autorem ekspertyz przygotowanych dla zespołu Antoniego Macierewicza. Z opracowanej przez niego symulacji wynika, że skrzydło Tu-154M nie mogło się złamać po uderzeniu w brzozę w Smoleńsku. Ekspertyza prof. Biniendy obala tezy rządowego raportu Jerzego Millera, według którego oderwanie się skrzydła w wyniku zderzenia z brzozą było bezpośrednią przyczyną katastrofy smoleńskiej.
Bardziej znany opinii publicznej jest starszy z braci – Paweł Artymowicz, który obrażał gen. Andrzeja Błasika i kolportował tezę o winie pilotów. 10 kwietnia 2013 r., po emisji filmu Anity Gargas „Anatomia upadku”, był gościem Tomasza Sekielskiego w radiu Agory TOK FM. ‒ Żeby mówić o wybuchu, to musiałby się on zdarzyć w promieniu nie więcej niż 10 metrów od brzozy. Czyli ktoś musiałby zaminować brzozę. I jeszcze pilot musiałby trafić właśnie w to drzewo – mówił, dodając, że do katastrofy doszło, ponieważ „źle wyszkoleni piloci przekroczyli przepisy”.
Paweł Artymowicz od lat jest profesorem i wykładowcą Uniwersytetu w Toronto. Zagraniczną edukację zaczął pod koniec 1986 r., po wyjeździe do USA, uzyskując tam stypendium. Był już absolwentem Politechniki Warszawskiej, gdzie uzyskał tytuł magistra astronomii.
Wcześniej wielokrotnie wyjeżdżał za granicę, posiadał także uprawnienia pilota wycieczek. Nie miał żadnych trudności z uzyskaniem paszportu i bez przeszkód wyjechał do Stanów Zjednoczonych. W kraju zostali jego młodszy brat Andrzej oraz rodzice. Ojciec braci Artymowiczów wraz z ich dziadem byli związani z systemem komunistycznym.
Stefan Artymowicz, dziadek Pawła i Andrzeja, podczas I wojny światowej został ewakuowany z okolic Augustowa do ZSRS i do 1921 r. mieszkał w Charkowie. Po powrocie do Polski nawiązał kontakt z Komunistyczną Partią Zachodniej Białorusi – za antypolską działalność został aresztowany i osadzony w białostockim więzieniu.
Po sowieckiej agresji w 1939 r. Stefana Artymowicza skierowano na kurs buchalteryjny, a jego 10-letni syn Mikołaj został uczniem powszechnej szkoły rosyjskiej i członkiem „Pionierów”. Jako „utrwalacz” władzy ludowej walczył z „bandami”, czyli Żołnierzami Wyklętymi.
„Za czasów okupacji pasałem trzodę chlewną, następnie zaś zwerbowany przez Arbeitsamt pracowałem przy budowie szosy. W 1945 r. wstąpiłem w szeregi Związku Walki Młodych. Należałem do ORMO. Brałem czynny udział w akcji propagandowej referendum [chodzi o sfałszowane referendum w styczniu 1946 r. ‒ red.]. W czasie wyborów do Sejmu Ustawodawczego byłem członkiem obsługi punktu wyborczego w Mielniku. Tam również walczyłem z bandą, która zaatakowała nasz punkt wyborczy” – napisał Mikołaj Artymowicz w swoim życiorysie załączonym do podania o przyjęcie do pracy w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego.
Mikołaj Artymowicz w 1948 r. wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej, a następnie do PZPR. Jako student Politechniki Warszawskiej uzyskał stypendium Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – pracę w MBP rozpoczął na początku lat 50., a ślubowanie złożył 15 lutego 1953 r. Z MBP przeszedł do pracy do Zakładów Radiowych im. M. Kasprzaka, będąc jednocześnie aktywnym działaczem PZPR. Był w partii do jej końca.
Związki z wojskową bezpieką
Jednym z prokuratorów prowadzących śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej jest Jarosław Sej, który m.in. zajmuje się kontaktami z Komitetem Śledczym Federacji Rosyjskiej. Tymczasem z dokumentów wynika, że jego ojciec, płk Jerzy Sej, odbył specjalne przeszkolenie GRU i był związany z sowieckimi służbami wojskowymi, a po 1990 r. także z WSI, co ujawniła „Gazeta Polska Codziennie”.
W aktach płk. Jerzego Seja jest dokładnie opisany przebieg jego kariery zawodowej, a także sprawy prywatne dotyczące rodziny. Niezwykle ceniony przez przełożonych, był wielokrotnie nagradzany, m.in. za wybitne zasługi w umacnianiu obronności PRL. Wysokie nagrody pieniężne otrzymał w okresie stanu wojennego – jedna z nich dotyczyła rzetelnej i sumiennej służby. W tym czasie był rzecznikiem prasowym Naczelnej Prokuratury Wojskowej i jednocześnie sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej w NPW. Tuż po zakończeniu stanu wojennego Jerzy Sej został oddelegowany do II Zarządu Sztabu Generalnego (poprzednika Wojskowych Służb Informacyjnych), gdzie został I sekretarzem Komitetu (Politycznego) PZPR. W 1987 r. skierowano go na specjalistyczny kurs GRU (sowieckich służb specjalnych) organizowany przez Ministerstwo Obrony ZSRS.
Z II Zarządem Sztabu Generalnego był również związany Wiesław Maksjan, ojciec Marcina Maksjana, rzecznika prasowego Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Wiesław Maksjan służył w 2 Pułku Rozpoznania Radioelektronicznego w Przasnyszu. Pracował w nasłuchu, pełnił dyżury, śledząc sygnały nadawane na częstotliwościach radiowych. Jednostka z Przasnysza, będąca w strukturach wywiadu wojskowego, otrzymywała zadania służące do walki z opozycją antykomunistyczną. Zarząd II Sztabu Generalnego zlecił jej m.in. namierzenie nadajników Radia Solidarność. W dokumentacji Zarządu II Sztabu Generalnego żołnierze służący w przasnyskiej jednostce nazywani są wprost żołnierzami Zarządu II SG. Kadrę pułku dobierano przez specjalną selekcję, a wynagrodzenie żołnierzy tam służących było powiększone o dodatek zwiadowczy.
źródło: Niezależna.pl