11 lutego tego roku mija 15 lat od śmierci pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, nazywanego nie bez racji pierwszym polskim oficerem w NATO. Zapewne rocznica śmierci człowieka który w okresie niemal 10 lat potrafił przekazać wywiadowi USA kilkadziesiąt tysięcy stron tajnych dokumentów wojskowych Układu Warszawskiego, nie pozostanie niezauważona w mediach. I być może znów powróci pytanie: bohater czy zdrajca... Jak można przypuszczać, linia podziału między rodakami oceniającymi pozytywnie działalność Kuklińskiego, a tymi którzy odsądzają go od czci i wiary – z grubsza pokrywać się będzie z istniejącym obecnie podziałem na zwolenników i totalnych przeciwników obecnego rządu. Tym ostatnim wypadałoby przypomnieć odnoszące się do pułkownika Kuklińskiego znamienne pytanie Jaruzelskiego: Jeżeli on nie jest zdrajcą, to kim my jesteśmy... Ale jak by nie spojrzeć na współpracę pułkownika Kuklińskiego z wywiadem pierwszej siły militarnej w NATO – jedno wydaje się być pewne: dzięki tej współpracy nie doszło do rozpętania trzeciej wojny światowej, której skutki byłyby nawet trudne do wyobrażenia z uwagi na masowe użycie podczas działań wojennych broni atomowej.
Pisząc te słowa, zamierzam odnieść się do działalności i zasług pułkownika Kuklińskiego z punktu widzenia byłego żołnierza odbywającego dwuletnią służbę wojskową z obowiązkowego wówczas poboru. Właśnie w latach, kiedy pułkownik Kukliński rozpoczynał swoją współpracę z wywiadem amerykańskim, przypadło mi w udziale służyć w elitarnej jak by nie było na owe czasy formacji, jaką były wtedy jednostki artylerii rakiet operacyjno-taktycznych. Określając je mianem elitarnych, mam na uwadze nie tylko sprzęt i uzbrojenie jakim dysponowały, ale i samych żołnierzy. Prawie 100% stanu osobowego służby zasadniczej miało średnie wykształcenie, a kadra zawodowa cechowała się stosunkowo wysoką kulturą osobistą. Nie do pomyślenia były jakieś formy znęcania się nad podwładnymi lub konflikty między żołnierzami starszych roczników a ich młodszymi kolegami, o jakich słyszało się czasami w odniesieniu do innych rodzajów wojsk.
Jednostki rakietowe dysponowały uzbrojeniem mogącym przenosić na odległość kilkuset kilometrów głowice atomowe o mocy porównywalnej lub większej od bomb zrzuconych na Hiroszimę czy Nagasaki i to z precyzyjną celnością, jak na lata 70-te ubiegłego wieku. Z uwagi na olbrzymi postęp techniczny jaki dokonał się od tamtych lat głównie za sprawą niebywałego rozwoju elektroniki, broń taka została już z wojska dawno wycofana, a dziś dziś można ją zobaczyć jedynie w niektórych muzeach. W znacznym uproszczeniu było to w zasadzie rozwinięcie i udoskonalenie niemieckiej rakiety pionowego startu oznaczonej jako V2, z tą zasadniczą różnicą że rakiety te były już mobilne (wyrzutnia była wyposażona we własny napęd i podwozie gąsienicowe).
Jak na czasy ówczesne, była to bez wątpienia groźna i niebezpieczna broń w ewentualnym konflikcie zbrojnym, o który w latach tzw. zimnej wojny wcale nie było trudno. Jak łatwo się domyślić, jednostki dysponujące bronią atomową (a takimi były właśnie były brygady i dywizjony rakiet operacyjo-taktycznych) były przez przeciwnika przeznaczone do zniszczenia i likwidacji niewątpliwie w pierwszej kolejności. I z tej właśnie przyczyny – wojska rakietowe nie przypadkowo nazywane były wojskami jednorazowego użytku! Potwierdzają to zresztą wybitni znawcy tematu, jak np. profesor Uniwersytetu Szczecińskiego i pułkownik dyplomowany w stanie spoczynku Michał Trubas, który w swoim opracowaniu p.t. „Wojska jednorazowego użytku” (Przegląd Historyczno-Wojskowy 12(63)2 (235) pisze m. in.: „... - starty rakiet były nie do ukrycia, a jednostki rakietowe – także dla potencjalnego przeciwnika – były celami pierwszej kolejności rażenia, do zniszczenia za wszelką cenę. Właśnie dlatego brygady rakiet nazywano wojskami jednorazowego użytku; wykonanie pierwszego uderzenia oznaczało koniec ich istnienia...”.
Jakiś czas temu nabyłem interesującą książkę autorstwa Sławomira Cenckiewicza, poświęconą w całości Ryszardowi Kuklińskiemu i jego współpracy z wywiadem USA, noszącą tytuł „Atomowy szpieg”. Na wewnętrznej stronie okładki tejże książki została zamieszczona miniaturka sztabowej mapy zatwierdzonej przez samego Jaruzelskiego z datą 25.02.1970 r. Otóż na mapie tej zaznaczone zostały najważniejsze kierunki marszu sił Układu Warszawskiego na Europę Zachodnią, a wśród charakterystycznych oznaczeń graficznych jakimi zwykle zaznacza się na takich mapach położenie i kierunki natarcia poszczególnych związków taktycznych, z pewnym zaskoczeniem zobaczyłem na terenie Niemiec gdzieś między miastami Rostock a Schwerin, niewielki okrąg z jakże znanym mi oznaczeniem: „2 BROT”. Tam miała dotrzeć i działać właśnie 2. brygada rakiet operacyjno-taktycznych, w której przyszło mi przeżyć dwa lata swojego życia. O ile by zdążyła tam dotrzeć...
Uważnemu czytelnikowi może nasuwać się pytanie, dlaczego pisze o tym ktoś, kto kiedyś odbywał zasadniczą służbę wojskową i to tak dawno temu. Otóż z tej prostej przyczyny, że pułkownik Kukliński zapobiegając wojnie atomowej dzięki swojej współpracy z natowskim wywiadem – ocalił od pewnej zagłady tysiące żołnierzy, którym przypadło w udziale w tamtych czasach służyć w wojskach rakietowych. Bo o ile podczas działań wojennych szanse przeżycia są na ogół duże; przecież nie każdy żołnierz piechoty ginie, nie każdy czołg zostaje zniszczony, nie każdy samolot zestrzelony, a także nie każde miasto czy miejscowość mogłyby zostać zrównane z ziemią, to po żołnierzach jednostek rakietowych dysponujących bronią atomową pozostałby jedynie radioaktywny popiół...
I właśnie dlatego, jako były żołnierz brygady rakietowej – o mianowanym pośmiertnie do stopnia generalskiego Ryszardzie Kuklińskim mogę powiedzieć krótko: Cześć Jego pamięci!
Józef Kosiarski