Chyba jeszcze nigdy w historii naszego Narodu nie dochodziło do takiej kumulacji przeróżnych zagrożeń niebezpiecznych wprost dla jego istnienia, jak dzieje się to w czasach obecnych. Być może powie ktoś, że przesadzam, że nie jest jeszcze aż tak źle, przecież jesteśmy wolnym krajem (podobno), że bywało już gorzej, np. w czasach zaborów, okupacji, czy chociażby w tzw. „czasach stalinowskich”… Otóż nie jest to wcale takie pewne! Bo jednak w żadnym okresie naszych dziejów, nawet najtrudniejszym, z pośród wielu różnorakich zagrożeń z jakimi przyszło się nam borykać w przeszłości – dwa z nich nie występowały nigdy jednocześnie i z takim nasileniem, jak dzieje się to teraz.
Jednym z tych zagrożeń jest niewątpliwie niespotykana jeszcze chyba nigdy dotąd degeneracja ducha narodowego – przejawiająca się między innymi nasilającym się katastrofalnie zanikiem patriotyzmu oraz przywiązania do tradycyjnych i sprawdzonych wartości. Drugim z zagrożeń jest również nigdy jeszcze nie występujący w takim nasileniu spadek dzietności polskich rodzin. I jeżeli sytuacja w zakresie pogłębiania się tych zagrożeń nie ulegnie radykalnej poprawie i to w trybie pilnym, to nie trzeba być wcale pesymistą, aby stwierdzić że czeka nas upadek, z którego już się nie dźwigniemy jako Naród i jako niepodległy byt państwowy. I stanie się to być może w najbliższych kilkunastu latach.
O ile pierwsze z wymienionych zagrożeń występuje i nasila się już od paru stuleci, to zagrożenie drugie spada na nas nagle – bo za życia obecnego pokolenia.
Zastanówmy się zatem przez chwilę nad drugim z zagrożeń… Otóż już od paru dziesięcioleci spada nasz tak zwany „przyrost naturalny”. W Polsce przychodzi na świat coraz mniej dzieci. Na 222 kraje świata w których prowadzi się badania dzietności, zajmujemy miejsce trzynaste… ale od końca! Liczba dzieci w naszym kraju z roku na rok systematycznie maleje. O ile jeszcze w roku 1982 (stan wojenny!) urodziło się ich ponad 700 tysięcy, to w roku 2003 - tylko nieco ponad 350 tysięcy. Od około dziesięciu lat sytuacja ta pogarsza się katastrofalnie, a liczba ludności w Polsce spada i nietrudno nie zauważyć, ze społeczeństwo nasze się starzeje.
Przyczyn takiego stanu rzeczy jest jak zwykle – wiele. Na pewno można tu wymienić coraz mniejszą liczbę zawieranych małżeństw, coraz późniejszy wiek ich zawierania, czy też zatrważająco rosnącą z roku na rok liczbę rozwodów. Na pewno bardzo odbiega od poprawnego stanu tak zwana polityka prorodzinna, (nie)realizowana przez kolejne koalicje partyjne rządzące naszym krajem, zwłaszcza te odwołujące się do lewicowo-liberalnej orientacji. Na pewno wpływ na taki stan rzeczy ma coraz gorsza (wprost tragiczna) ogólna sytuacja gospodarcza naszej Ojczyzny…
Ale nie bez szczególnego znaczenia jest także przyczyna, której… być nie powinno! Jest to pospolite wygodnictwo większości małżeństw, graniczące wprost z egoizmem. Czy przesadzam? Chyba jednak nie.
Popatrzmy zatem (jeśli już nie na swoje własne „podwórko”), to wokół siebie. Są małżeństwa w których obydwoje pracują, czasem nawet nieźle zarabiają, mają bogato urządzony i przestronny dom, dobry (nawet drogi) samochód i to często nie jeden, stać ich na coroczny wypoczynek w zagranicznych i egzotycznych ośrodkach wczasowych, są jeszcze stosunkowo młodzi, zdrowi i… mają tylko jedno lub dwójkę dzieci! Uważając przy tym, że zdobyli się na nie wiadomo jakie „bohaterstwo” i wyświadczyli wielką łaskę społeczeństwu, krajowi i samemu Panu Bogu (o ile jeszcze w ogóle biorą Go pod uwagę).
To prawda, że nie wszystkie małżeństwa mają tak dobrą sytuację materialną, że większości polskich rodzin żyje się jednak coraz gorzej, o pracę coraz trudniej a jeśli jest – to coraz gorzej wynagradzana w stosunku do ponoszonych wydatków. Wielu małżonków decyduje się na dłuższą lub krótszą rozłąkę, aby gdzieś za granicą w bogatszych krajach zarobić trochę grosza na rosnące z roku na rok wydatki, opłaty, potrzeby… I tym na ogół usprawiedliwia się większość rodziców, nie decydując się na przyjęcie jeszcze jednego dziecka do swojej rodziny. Tłumacząc się przed samymi sobą i znajomymi, że utrzymanie dziecka tak dużo kosztuje. Kosztują ubranka, wyżywienie, opieka lekarska, podręczniki do szkoły, studia itp., itd., a i zdrowia też szkoda… Ale to nie zawsze są wystarczające argumenty, aby nie zdecydować się na jeszcze jedno dziecko, zwłaszcza w sytuacji kiedy wcale nie pogorszyłoby ono w istotny sposób sytuacji materialnej rodziny.
Pozwólcie, że odniosę się do czasów, których zapewne większość czytających ten tekst po prostu nie pamięta i nie zna. Bo były w naszej Ojczyźnie czasy pod względem ekonomicznym znacznie trudniejsze od obecnych.
Była kiedyś taka pora roku, która nazywała się „przednówek” (jeśli ktoś nie wie i nie domyśla się co to takiego – podpowiem: to była taka pora roku, kiedy istniejące w gospodarstwie domowym zapasy żywności (np. zboża, ziemniaków czy innych warzyw) się skończyły, a nowe jeszcze nie zdążyły wyrosnąć i dojrzeć. Do wielu rodzin zaglądał wtedy zwyczajnie głód i niejeden rodzic wstawał od stołu głodny, aby tylko dzieciom starczyło… Bo przecież zdecydowana większość rodzin naszych dziadków i pradziadków utrzymywała się i żywiła tym, co wyrosło na tych górskich i kamienistych polach. Nikt nawet w najśmielszych marzeniach nie oczekiwał i nie przypuszczał wtedy, że w miejscowości będzie kilka czy kilkanaście sklepów, w których można będzie kupić (i że będzie za co) chleb, wędliny, czy inne produkty żywnościowe. A dziś… półki sklepowe uginają się pod żywnością, a jedzenie jakże często się marnuje i trafia do śmietników…
Był taki czas, gdy latem kobiety wychodząc do kościoła ubierały buty dopiero niedaleko wejścia, bo drogą szło się boso aby buty się za bardzo nie zniszczyły… A dziś – w samych tylko „ciucholandach” można nawet nieźle się ubrać i to tanio. Że nie wspomnę o dziesiątkach markowych sklepów branży odzieżowo-obuwniczej dla tych lepiej sytuowanych…
Był taki czas, gdy w jednej lub dwóch niewielkich izbach mieszkała cała wieloosobowa (i bardzo często wielopokoleniowa) rodzina. A dziś… jak grzyby po deszczu wyrastają niejednokrotnie luksusowe, przestronne i wygodne domy, pałace niemal… Ale jakieś takie puste że aż smutne, prawie pozbawione życia…
Dlaczego o tym piszę? Dlaczego przywołuję tamte trudne czasy z życia poprzednich pokoleń… Czasy, w które trudno dziś uwierzyć i nawet trudno je sobie wyobrazić (zwłaszcza młodym), czasy o których nie chcemy nawet wiedzieć, uważając je za okres zacofania cywilizacyjnego i wolelibyśmy aby ich nie było… Otóż piszę o nich dlatego, że w tamtych naprawdę trudnych czasach, w polskich rodzinach przychodziło na świat o wiele więcej dzieci niż obecnie. Nie były rzadkością i wyjątkiem rodziny w których było pięcioro, ośmioro, dziesięcioro dzieci i jakoś nikt z tego sensacji nie robił! A dziś często obserwujemy jakiś dziwny paradoks: im lepsza sytuacja materialna rodziny – tym dzieci jakby mniej…
I rzecz jeszcze bardziej warta zastanowienia: z tych dzieci, wyrosłych i wychowanych w licznych rodzinach, często w biedzie i niedostatku – wyrastali ludzie o wiele bardziej wartościowi i przystosowani do życia społecznego, niż z dzisiejszych jedynaków czy chociażby dwójki dzieci, którym przysłowiowego „ptasiego mleka” nie brakuje…
Nie dajmy sobie zatem wcisnąć „ciemnoty” i nie okłamujmy samych siebie, że przyczyną spadku urodzeń w naszej Ojczyźnie jest tylko bieda i ubóstwo!
Ale jest także jeszcze inny aspekt poruszanego tu zagadnienia. Nie trzeba być jasnowidzem aby nie zacząć dostrzegać, że jeżeli omawiana sytuacja nie ulegnie w najbliższych latach radykalnej poprawie, zdecydowana większość dzisiejszych młodych rodziców o przyszłych emeryturach może zapomnieć… Obecne wydłużanie wieku emerytalnego ( jakże perfidne w polskiej sytuacji, gdy coraz większa liczba zwłaszcza mężczyzn – nie dożywa tych obecnych 65-ciu lat, a zrujnowana gospodarka kraju nie zapewnia pracy nawet dla młodych ludzi po studiach) – jest tylko jakąś pokraczną próbą wydłużenia o kilka lat obecnego stanu rzeczy gdy nędzne emerytury jeszcze w ogóle są wypłacane. I kto wie, czy dzisiejsi wygodniccy rodzice nie staną kiedyś w sytuacji, gdy na tak zwane „stare lata” będą zdani tylko na opiekę ze strony swoich własnych dzieci. Pod warunkiem, że je sobie dobrze i na porządnych ludzi wychowają. Bo nie przez przypadek dzisiejsze społeczeństwa europejskie są coraz bardziej „oswajane” z tematem eutanazji…
Autor: J. Kos