By dopełnić obraz dobrej rodziny, należy wspomnieć o dwóch jej cechach, z którymi dziś spotykamy się – niestety – coraz rzadziej: to wielodzietność i wielopokoleniowość. Już w rodzinie wielodzietnej są większe szanse wychowania każdego dziecka na dobrego człowieka, niż w takiej, w której jest jeden potomek. I nie chodzi tu o rodzinę nie wiadomo jak liczną, ale każda liczba w niej dzieci wydaje się lepsza niż jedno. Jeszcze lepiej jest, gdy do tego rodzina jest wielopokoleniowa. W rodzinie wielodzietnej i wielopokoleniowej dzieci miały, na co dzień przykład prawidłowo funkcjonującej dobrej rodziny: w sposób naturalny i niewymuszony uczyły się w domu odpowiedzialności za siebie i innych, pomocy drugim, służenia w potrzebie, zasad międzyludzkiego współżycia opartych na szacunku dla inności drugiego człowieka, rozwiązywania problemów i konfliktów. W takiej rodzinie niepotrzebne było słowo „ tolerancja” – wystarczyła miłość. Przygotowanie dziewczynki do roli żony i matki, a chłopca – do roli męża i ojca nie stanowiło problemu i nie absorbowało nikogo celowo, gdyż wynikało z naturalnych warunków, w jakich wychowywały się dzieci.
Rodzina ma największy wpływ na kształtowanie człowieka i nic, a już na pewno żadna instytucja, nie jest w stanie jej zastąpić. Rodzina powinna być przede wszystkim szkołą życia, miłości i radości. W niej dziecko musi nasycić się miłością, aby w przyszłości umieć kochać i właściwie układać swoje relacje z innymi ludźmi. To rodzina powinna nauczyć także rzetelności i odpowiedzialności w wypełnianiu codziennych obowiązków, radości wspólnego odpoczynku i świętowania, umiejętności cieszenia się z drobiazgów i codzienności, którą trzeba tak organizować i ubogacać, by nie stała się tylko uciążliwym kieratem, co w dzisiejszych czasach ma najczęściej miejsce.
Aby rodzina mogła tak funkcjonować i spełniać swoje rozliczne funkcje, a przede wszystkim być spokojną przystanią i w tym zabieganym świecie, (który coraz więcej od nas wymaga) zapewnić swoim członkom poczucie bezpieczeństwa, w domu musi być ktoś, kto zadba o prozaiczne realia – tzw. „wikt i opierunek”, czystość i porządek, kto będzie miał czas wysłuchać i porozmawiać. Zazwyczaj tę funkcję spełniała kobieta, chociażby z tej racji, iż jest do niej lepiej niż mężczyzna przygotowana przez naturę. Niestety, tak już coraz częściej nie jest, na czym najbardziej cierpią dzieci.
Coraz powszechniejszy dzisiaj obraz rodziny to zbiorowisko (mniej lub bardziej liczne) osób, gdzie każda walczy z każdą i „warczy” na drugą, usiłując wyłgać się od swoich obowiązków i zepchnąć je na innych. W takich rodzinach nie można niczego dobrego się nauczyć; to z nich, niestety, wywodzą się osoby skrzywdzone, często sfrustrowane i agresywne, nastawione roszczeniowo do świata i ludzi. Nie są w stanie dawać siebie innym, nawet bliskim, gdyż niezaspokojona w dzieciństwie potrzeba miłości i bezpieczeństwa ciągle daje o sobie znać w postaci egoizmu i egocentryzmu, czyli zbyt dużej koncentracji na sobie, co utrudnia budowanie dobrych i dojrzałych relacji z drugimi.
Szczęśliwcami są ci, których mama znajduje upodobanie i spełnienie w trosce o ciepło rodzinnego gniazda, nie pracując przy tym zawodowo. Jeżeli jednak musi pracować, a może zastąpić ją babcia, to jeszcze pół biedy. Kiedy natomiast oboje rodzice są bardzo zajęci absorbującą pracą, dom – zamiast bezpieczną przystanią – staje się noclegownią, hotelem, a rodzina – bez pielęgnowania wzajemnych więzi – zbiorem coraz bardziej obcych sobie ludzi, z których każdy jest zajęty tylko własnymi sprawami, ponieważ wspólnych jest coraz mniej, gdyż nie ma chętnych, by się nimi zająć.
Dzieci z takich rodzin – niejednokrotnie nawet po lekcjach i po zajęciach świetlicowych – zastają pusty dom, wobec czego same przyrządzają sobie posiłek, zadowalając się „towarzystwem” komputera lub telewizora. Taki stan rzeczy rodzice tłumaczą przede wszystkim koniecznością intensywniejszej pracy w związku z rosnącymi potrzebami rodziny i – aby je zaspokoić – podejmują dodatkowe zadania, wydłużając godziny pobytu poza domem. Tylko czy na pewno wszystkie te potrzeby są ważne i to tak ważne, by dla nich zrezygnować z prawdziwego dobra własnych pociech? Czy za pieniądze można kupić naprawdę wszystko, nawet miłość, radość dziecka i rodzinne szczęście? Czy nie lepiej jednak byłoby skorygować własne plany i marzenia, rezygnując z pewnych rzeczy i zaoszczędzony w ten sposób czas poświęcić rodzinie, dzieciom? Czy uśmiech szczęśliwego, kochanego dziecka mniej dziś znaczy niż kolejne, zarobione pieniądze, kolejne, zakupione przedmioty?
„Nie rzeczy dziecko potrzebuje przede wszystkim. Spragnione jest czegoś innego. Chce poczucia bezpieczeństwa, życzliwości, zainteresowania swoją osobą.” [M. Gray] (c.d.n.)
Autor: BS&TG
Zdjęcie: Roman Szuszkiewicz