Dzień 3.
Pobudka. Znowu 5.30. A taki fajny sen miałem…. Za oknem ciemno, i jak się później okazuje, zimno. Noce i poranki są bardzo chłodne w Hiszpanii – bez bluzy nie da się iść. Przechodzimy do sąsiedniej sali, by zapalić światło w naszym prywatnym apartamencie. Moment, moment…. Coś jest tu nie tak. Hmm…. Nie, jednak dobrze pamiętam. Żeby zapalić światło trzeba iść na sam koniec innej sali. Ciekawe, kto to budował….. Okazuje się, że w pokoju obok większość osób już wstała i szykuje się do drogi. Trochę to dziwne, no nie? Ale tak właśnie wygląda El Camino. Wstajesz wcześniej, żeby przejść jak najwięcej, kiedy jeszcze słońce nie grzeje tak niemiłosiernie. Idealnie jest, jeśli zdołasz przejść jednodniowy odcinek przed 14-tą godziną. Później słońce doskwiera, jest duszno, a brak nakrycia głowy to pewny udar. Jemy szybkie śniadanie. Tradycyjnie bagietka z chorizo i serem żółtym, ewentualnie masłem czekoladowym. Zwijamy śpiwory – mój ma wymiary piłki do rugby i waży jedynie 600 g – bardzo dobra inwestycja; tutaj każdy gram się liczy. Pakujemy plecaki – kto ma więcej niż 10 kg daleko nie zajdzie. Widzieliśmy kilka osób z monstrualnymi plecakami rozmiaru średniej wielkości szafy – matko, co oni tam nieśli? – ale o tym będzie jeszcze później. Powracam do głównego wątku. Plecaki spakowane, żołądki względnie pełne, „dziury” na stopach plastrami załatane – można wyruszać w drogę. Aaaaa, no tak…. Jeszcze latarka. Jest przecież ciemno a hiszpańska wieś to nie Nowy Jork i oświetlenia nie ma. Zakładam czołówkę ( kolejna trafiona inwestycja) i wracamy na szlak. Udaje się nam przejść ok.5 km. Zatrzymujemy się na kawę. W sumie to do tej pory rzadko pijałem kawę i gustowałem raczej w herbacie. Ale taki zaspany przecież nie będę szedł. Płacę za dużą z mlekiem 1.50 euro. Kawa smaczna, jestem obudzony – znowu dobra inwestycja! Wesoła Trójka ( Krystian, Darek i Marlena) otwierają płatki musli, ale nie mają mleka. Hmmm…. Może pani z kawiarni nam sprzeda. Przypada mi rola tłumacza. Co prawda nie praktykuję już od roku hiszpańskiego, ale udaje mi się dogadać i mamy całkiem niedrogo litr mleka. Po drugim śniadaniu zbieramy się w dalszą podróż. Jesteśmy w małej wiosce. Połowa budynków to jedna wielka ruina. Żywego ducha na ulicach. Słychać jedynie stukanie naszych kijków. Dochodzimy do granicy wioski. Hen, hen, daleko, widać jedynie horyzont i góry, przez które będziemy się przeprawiać już dziś, popołudniu, choć wydają się oddalone o kilka dni drogi. Robi się coraz jaśniej. Odwracamy się i zaskakuje nas widok cudownego wschodu słońca. Jeden z najpiękniejszych wschodów, jakie w życiu widziałem. Krótka sesja zdjęciowa i idziemy dalej. Plan na dzisiaj to 33 km. Trochę się nam nudzi. Idziemy tak sobie i idziemy, a końca nie widać. Zaczynamy śpiewać. Po kilku kawałkach pada pomysł, by ułożyć hymn do św. Jakuba. Przez kolejne dni powstaje wiele wersji, wiele zwrotek – jedna, oficjalna nigdy nie powstała. Tylko refren pozostaje ten sam: „Oj Jakub, oj Jakub, oj wina daj, Równo do kubków nam rozlewaj Oj Jakub, oj Jakub, oj lej, lej, lej,Oj Jakub, oj Jakub, oj lej, lej, lej”
Dzisiaj straszny ruch na trasie. Co kilka minut ktoś nas mija lub odwrotnie. Trochę żartobliwie witamy Koreańczyków zwrotem „kocham Cię” w ich języku – ich miny bezcenne. Większość reaguje śmiechem i pozdrawia nas. W taki oto sposób zaprzyjaźniamy się z dwójką z nich, których to spotykamy wieczorem na noclegu. Większość Azjatów na szlaku to Koreańczycy. Wszystko to z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to kraj bardzo katolicki. Po drugie, przewodnik o El Camino jest tam bestsellerem i od jakiegoś czasu Koreańczycy masowo pojawiają się na trasie – pojedynczo lub w grupach. Żeby tylko tak nie chrapali…Teren robi się coraz bardziej górzysty. Znak, że opuszczamy wyżynę. Przed nami godzinna wspinaczka, a na szczycie miejsce szczególne. Jeszcze tylko kilka piosenek , kilkanaście napotkanych osób, jeden postój, i nareszcie widzimy szczyt, a na szczycie krzyż. Krzyż postawiony szwajcarskiemu pielgrzymowi, który zmarł tutaj w sierpniu 1998 roku z wycieńczenia. Pod krzyżem stos kamyków zostawionych przez pielgrzymów. Też mam jeden w kieszeni przywieziony z Polski. Prawdę mówiąc, to o tym zapomniałem, ale Kasia to przewidziała i wzięła jeden w zapasie. Co za zaradna dziewczyna! Kładę swój tuż pod krzyżem. Obok jest ściana z większych kamieni, na której można coś napisać. Pożyczamy markera od Koreańczyka. Pisze swoje życzenie. Krótka rozmowa i okazuje się, że idzie już trzeci raz. Trzeci raz w samotności!!!! WOW!!! Znowu sesja zdjęciowa i idziemy dalej. Przez całe życie miałem wrażenie, że wędrowanie pod górę jest męczące…. Zmieniam zdanie! Wędrowanie pod górę jest super!!! Schodzenie to jedna wielka męczarnia. Za nami już 20 km. Droga w dół strasznie stroma. Bolą mnie stopy a do tego zaczynają boleć kolana. Całe szczęście, że mam ten kij za 4 euro. Chyba sobie taki wystrugam jak wrócę i będę chodził z nim po Krakowie. A co tam! Idziemy, idziemy, idziemy. Góry, góry, góry. Przed nami jeszcze jakieś 10 km bez miejscowości. Musimy jakoś dotrwać bez jedzenia. Wody powinno wystarczyć. Na szczęście słońce chowa się za chmurami i lekko się ochładza. Ale droga na przemian: góra – dół, góra – dół. Po drodze mijamy najwyższy punkt naszej trasy: 1517 m. n.p.m. Po 33 km marszu, ku mej radości, docieramy do El Acebo. Taka wioska schowana wysoko w górach. Kilka sklepów i aż trzy albergue. Idziemy do tego miejskiego. Cena: donativo, czyli co łaska. Później wrzuciliśmy - co łaska, bo było naprawdę fajnie. Miła atmosfera i tylko znowu to chrapanie…..Dajemy nasze paszporty. Dostajemy pieczątki. Nareszcie można wziąć zasłużony prysznic, zrobić pranie i wybrać się na zakupy. Dowiadujemy się, że wieczorem jest wspólna obiadokolacja. Po zakupach, dla zabicia czasu, Darek i Krystian idą na sesję zdjęciowa a reszta ze mną włącznie zagaduje do poznanych wcześniej Koreańczyków Wana i Kima ( na pewno źle napisałem, ale koreańskich krzaczków nie znam). Po krótkiej wymianie zdań pierwsze lody przełamane. Jeden z nich prowadzi dziennik. Za zgoda właściciela zaglądam do środka. Przeczytać nic nie mogę, ale rysunki fantastyczne!!!! Trochę mnie nawet zatyka, bo chłopak ma talent. Pada pomysł zaśpiewania hymnów narodowych. Najpierw hymn koreański – całkiem ładne wykonanie. Później Mazurek Dąbrowskiego. Nasza trójka na stojąco. W połowie wpadają chłopaki i dołączają do chóru. Nasze wykonanie budzi sensację w albergue i zostajemy nagrani na kilku komórkach. Ciekawe, czy będziemy na Youtubie ??? Hmmm…. Nadchodzi czas kolacji. Zbieramy się przy wspólnym posiłku, składając sobie dobre życzenia (parafrazując pewną bajkę, która oglądałem będąc małym brzdylem;)). Najpierw sałatka a później lokalny specjał. Tuńczyk z ziemniakami i czymś tam jeszcze na zimno. W sumie nieważne co tam było. Ważne, że smaczne, i że najedliśmy się do syta! Dzisiaj 25 lipca, czyli imieniny Jakuba. Jest z nami James ze Szkocji. Wszyscy śpiewamy mu Happy Birthday. Później znowu w naszym wykonaniu STO LAT. Polacy znowu najgłośniejsi w albergue!!! Będą nas tutaj długo pamiętać! Po jedzeniu pomagamy sprzątać i jeszcze chwilę siedzimy w jadalni. Gadamy o wszystkim i o niczym. Robi się ciemno i czas już spać. Wskakuję na moje piętrowe łóżko. Słuchawki na uszy, słucham muzyki i rozmyślam. Wszystko mnie boli. Jestem zmęczony. Czuję, że żyje. Teraz wiem, że podjąłem dobrą decyzję przyjeżdżając tutaj. Może wkrótce znajdę odpowiedzi na różne pytania… Zasypiam… c.d.n.
Tekst i zdjęcia: Maciek Sukiennik