Dzień 5.
„Mamo - jeszcze chwilę…. Zdążę do szkoły. Zaraz wstanę!!!!!” Aaaa nie!! Przecież są wakacje i poza tym jestem w Hiszpanii, na szlaku El Camino de Santiago Frances, a nie w moim domu w Limanowej. W sumie to pospałbym jeszcze troszeczkę. Wstajemy znowu w pół do 6-tej. Dzień powoli budzi się do życia; tak zaczyna się większość opowieści, kiedy bohater tytułowy budzi się i rozpoczyna nowy dzień. Na El Camino tak to nie działa. Tutaj dzień będzie spał sobie jeszcze jakieś 2 godziny. My musimy się zebrać i maszerować przed siebie jeszcze po ciemku.
Dzisiaj wyjątkowo zimno. Poza tym duża mgła i wilgotno. Co prawda pustynia to nie jest, ale do momentu kiedy wstaje słońce obowiązkowo bluza i czapka na głowie. Przyznaję się, że był to jedyny dzień, kiedy po wyjściu na zewnątrz uciekłem z powrotem do środka naszej „stajni” i zastanawiałem się czy nie przekonać reszty ekipy do dłuższej drzemki. Mówiłem już, że było zimno? Było pierońsko zimno!!! No, ale dobra. Niech będzie. Trzeba iść przed siebie. Musimy być w Santiago za 6 dni. Nie ma mowy o jakimkolwiek opóźnieniu.
Po 6-tej opuszczamy nasze albergue. Do Santiago jeszcze niecałe 190 km, jeżeli można wierzyć przewodnikowi – w tej kwestii ufam tylko swoim nogom. Niestety, z każdym kilometrem coraz bardziej odczuwam trudy tego pielgrzymowania po bezdrożach Hiszpanii. Jak wrócę, to zdecydowanie muszę więcej chodzić. Podjąłem decyzję!!! Na pewno tu wrócę żeby przejść całą trasę północną. Może nawet powstanie z tego ciekawa książka….hmmmm… No i znowu się zamyśliłem…. Wracajmy na trasę.
Idziemy jak zombie. Wszyscy zaspani z na wpół zamkniętymi oczami. Un cafe grande na pewno pomoże. „Tres cafes grandes, por favor” – 5,2 euro i trzy kubki świeżej kawy na stole. Koło kawiarni ktoś buduje sobie piec chlebowy czy coś takiego – nie wiem dokładnie, bo się nie znam. Nie byłoby może w tym nic dziwnego…ale z tego pieca wystaje noga. Hmmm… może ktoś wczoraj zabalował i pomylił wejścia. Istnieje też niewielkie prawdopodobieństwo, że ktoś wyobraził sobie, że jest Kubusiem Puchatkiem a piec to jego norka. Jest jeszcze możliwość….. koniec dywagacji bo noga zaczyna się ruszać. Pojawia się też druga noga. Osobnik próbuje wyjść z pieca i dosyć sprawnie udaje mu się tego dokonać. Pomyłka. To jakiś pracownik wlazł do pieca, aby zapewne wytynkować w środku. Szkoda, byłaby taka świetna historia do opowiedzenia….
W związku z tym, że nasza gra „taboo” przyniosła spodziewane efekty w postaci dużej ilości śmiechu, dzisiaj kontynuacja. Wybór pada na „jedzenie” oraz „jeść”. Szybko udaje się nam wymyśleć synonimy typu wieczerzać czy stołować się. Jednakże…. Człowiek jest tylko człowiekiem i często się zapomina. Zaszczytny tytuł „Sponsora Wieczoru” znowu krąży. Czasami przypomina to trochę przebijanie piłeczki ping-pongowej. Ping-pong, ping-pong itd.
Muszę też pochwalić się, że moja inwestycja w kij z każdym dniem zwraca się jeszcze bardziej. Codziennie odkrywam nowe funkcje i możliwości tego kawałka drewna uwieńczonego metalowym okuciem. Koszt 4 euro 40 eurocentów to grosze porównując do funkcjonalności. Kij każdego dnia pomaga mi przebyć 30 km. Dzięki niemu nie doskwiera mi już biodro a schodzenie z górek jest dużo łatwiejsze. Nowo odkryta funkcja to…. osobisty asystent żywieniowy, który staje się przedłużenie mojej ręki. Jest to przydatne zwłaszcza, kiedy napotkane drzewa posiadają smaczne owoce poza zasięgiem zwykłego człowieka o wzroście 179 cm, czyli mnie;-) Dzisiaj na drugie śniadanie czereśnie! Dziękuje mój kijku!!
Docieramy do większego miasteczka. Czas na jakiś porządniejszy posiłek. Tradycyjnie nawiedzamy miejscowy supermarket. Menu tradycyjnie bogate w miejscowe specjały czyli świeża bagietka, chorizo, ser żółty oraz czekoladowy deser. Park. Fontanna. Ławeczka. Mógłbym jeść lunch codziennie w takiej scenerii. Dojadamy zapasy wczorajszej sałatki, wymieszane w kocu NRC. Mniam!!! Zastanawiam się teraz czy to naprawdę było takie smaczne. Byłem taki głodny, że obojętne mi było co jem. Eeee nieee. Głupoty gadam. Przepraszam Darek, że zwątpiłem w Twój kunszt. Naprawdę było pyszne. Przecież udowodniłeś to przecież następnego wieczoru ( o czym później). Brzuch pełny. Ruszamy dalej.
Dzisiaj wleczemy się wybitnie. Jest już po 11-tej a dopiero niecała połowa drogi na dzisiaj za nami. Łapie nas straszny upał. Nie mamy jednak wyboru i musimy iść przed siebie. Jeżeli zatrzymamy się na dłużej ryzykujemy, że nie będzie miejsca w albergue. Lepiej tego uniknąć. Nie stać nas na prywatną kwaterę a spanie na polu to pewne przeziębienie. Słońce grzeje na całego. Jak co dzień późno wstało, ale nie oszczędza naszych karków. Trasa ciągnie się wzdłuż autostrady. Co prawda El Camino jest tutaj od wieków, ale wobec postępu technicznego nie ma mocnych. Dobrze, że całkiem nie zlikwidowali trasy. Żar leje się zarówno z nieba, jak i od nagrzanego asfaltu. Dobra!! Czas odpocząć. Co prawda lepiej unikać dłuższych postojów w ciągu drogi. Może się to skończyć sytuacją, że człowiek wstaje i chce iść dalej, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Dzisiaj niestety nie ma innego wyboru. Znajdujemy ławeczkę w cieniu i odpoczywamy pół godzinki. Marlena kładzie się na karimacie z nogami do góry. Uwierzcie mi… to naprawdę pomaga!!!!!
Około 1800 sekund później, trochę wypoczęci, ruszamy dalej. Pierwszy km po przerwie jest ciężki, ale jakoś się rozkręcamy. Już chyba niedaleko. Może jakieś 10 km albo trochę mniej. Dla otuchy śpiewamy „Hej Sokoły”. Kolejna piosenka do naszego szerokiego już repertuaru. Po drodze mijamy koparkę. Ooo - prawie jak w Japonii, skąd mam zdjęcia jak „prowadzę” wiele sprzętów budowlanych;-) Tej okazji nie mogę przegapić. Wsiadam. PSTRYK. Kolejne zdjęcie do kolekcji! Na miejsce docieramy dopiero po 16-tej. Jesteśmy tak głodni, że najpierw nogi kierują nas do sklepu. Kiedy zakupy już zrobione spotykamy znajomą Włoszkę, Ticjanę, zwaną przez nas Tysią. Pytamy ją o nocleg. Są wolne miejsca!!! Całe szczęście. Kamień z serca. Nie będziemy musieli spać pod gołym niebem. Sto metrów dalej i jesteśmy w małej albergu’e na 50 miejsc. Jest ciepła woda. O dziwo jest kuchnia z prawdziwego zdarzenia. Jest też duża, wspólna sypialnia i mnóstwo potencjalnych kandydatów na tzw. chrapaczy. Jak temu zaradzić? Pomyślimy później! Dajemy nasz paszporty . Pieczątka wbita. Płacimy po 5 euro. Wybieramy łózka i czas na prysznic. Dzielimy się na specjalne jednostki zadaniowej. Krystian zwany Deseczka oraz Dariusz vel Dżewo (błąd poczyniony z premedytacją) idą na zakupy. Reszta stoi w kolejce do kąpania.
Teraz może wyjaśnię przezwiska chłopaków. Nie wiem jak dokładnie stało się, że Krystian został deseczką bo stało się to zanim się poznaliśmy. Jedno wiem na pewno!!! Krystian jest tak chudy, że jak staje profilem to go po prostu nie widać. Jak człowiek się bliżej przyjrzy to widać tylko cienką Deseczkę;) Mam nadzieję, że Krystian się nie obrazi jak to przeczyta;-) Co do Dżewa to hmm….. po prostu lubi chłopak codziennie odwiedzać swoich braci w lesie. Z dokładnością szwajcarskiego zegarka, codziennie rano, godzinę po opuszczeniu albergue chodził w krzaki i wracam po 5 minutach. Ja tłumaczę to sobie tak, że codziennie odwiedzał mamę-dżewo na poranną herbatkę! ;-) Wracamy do albergue w Vega de Valcarce. Siedzę na schodach w kolejce pod prysznic. No ile można siedzieć pod prysznicem. To nie jest prywatna posesja. W kolejce czeka kilka osób, których największym marzeniem jest ciepły prysznic i „zmycie” z siebie trudów podróży. Jak widać nie wszyscy o tym wiedzą. Przede mną typ z surowym wyrazem twarzy. No wiecie. To tak jak przychodzicie do szkoły bez zadania domowego i nauczyciel patrzy na was jak na przestępcę. Wyobraziliście sobie taką minę? Super. To teraz wyobraźcie sobie, że ktoś ma taki surowy wyraz przez cały czas. Strasznie, no nie! Ten typ dołącza pod prysznic do swojej towarzyski podróży. Siedzą tam razem około 20 minut. Matko…. Ile jeszcze muszę czekać? No wiem. Zdenerwowałem się trochę, ale nie bez powodu. Nareszcie!!! Co za ulga!!! Ciepła woda siły zawsze ci doda. Plum, plum, plum… dokładnie szoruje stopy. Zawsze zadziwia mnie jak pełno pyłu może zebrać się na stopach po całym dniu wędrówki.
Drużyna specjalna wraca z zakupów ze składnikami na pyszne danie. Jest też winko zasponsorowane przeze mnie. Hmmm na pewno byłem sponsorem wieczoru jakieś dwa razy. No nie ważne. W każdym razie zapowiada się pyszna kolacja. Mamy do dyspozycji nieźle wyposażoną kuchnię.
W międzyczasie pada propozycja aby negocjować miejsce naszego noclegu. Zauważyliśmy, że w recepcji za kurtyną jest całkiem spore pomieszczenie i materace. Lepsze spanie na materacach bez chrapania niż piętrowe łózka i mnóstwo potencjalnych „zgrzytaczy”. Zostaje wysłany na negocjacje. Mimo mojego łamanego hiszpańskiego poszło gładko. Przenosimy nasze rzeczy za kurtynę. Jest super!!! To był świetny pomysł. Zapowiada się spokojna noc bez zakłóceń.
Wracamy do kuchni, gdzie Dariusz szykuje się do wejścia na wizję w kolejnym odcinku „Gotuj z Dariuszem”. Pierwszy odcinek przyniósł mu olbrzymią popularność i widzowie oraz my, czyli głodujący, czekamy na więcej. Darek jest dzisiaj w świetnej formie. Sypie żartami jak z rękawa. Również kulinarnie odcinek na pewno będzie sukcesem. Po niespełna godzinie na talerzu „Spaghetti de Dżewo”. Niebo w gębie!!! Otwieramy wino. Kolacja w kuchni, która jednocześnie jest pewnego rodzaju tarasem. Piękny widok na góry w oddali. Czegóż chcieć więcej? Znowu siejemy zamieszanie w albergue!! Tutaj też nas zapamiętają.
Znowu spotykamy znajomych Koreańczyków. Krótka rozmowa, kilka zdjęć. Powoli zapada zmrok. Rozmawiamy. Śmiejemy się. Słuchamy muzyki i odpoczywamy. Odwiedza nas Wan i dostaje propozycje, aby zostać księciem, ożenić się z naszą księżniczką czyli Marleną. W posagu miałby dostać wszystko co księżniczka posiadała, czyli pozostałą czwórkę: mnie, Kasię, Dżewo i Deseczkę. Po długich namowach ucieka w popłochu.;-)
Myję ząbki i do spania. Wszyscy już leżą na wygodnych materacach. Zaczyna się rozmowa: „Dlaczego idziecie El Camino?”- pada pytanie. Nie uczestniczę w rozmowie. Zakładam słuchawki na uszy, włączam muzykę i udaję, że śpię. Nie słyszę też żadnych odpowiedzi. Jestem w swoim świecie. To już prawie połowa drogi. Jestem pewien, że na pewno dojdę do końca. Nie poddam się, żeby nie wiem co!! Nawet jakbym miał się tam doczołgać, będę za 5 dni w Santiago! Po tych pierwszych 5 dniach wiele się nauczyłem i pewnie wiele się jeszcze nauczę. Jedno wiem na pewno! Nie wolno się poddawać!!!
Tekst i zdjęcia: Maciek Sukiennik