To wstawanie przed świtem powoli zaczyna być rutyną. Przyzwyczajam się. W mądrych książkach piszą, że do wyrobienia nawyku wystarczy 21 dni. Czyli wystarczy, że 21 dni z rzędu wstanę o 6-tej i później nie będzie mi to sprawiać większego problemu. Zaczynam wierzyć, że sporo w tym prawdy. Na materacach spało się super. Nareszcie zero chrapania. Wstaję lekko zaspany, ale pełen energii i wypoczęty. Pakujemy plecaki i wyruszamy. Dzisiaj czeka nas trudne podejście do O Cebreiro. Później zejście do Tricastela. Znowu ponad 30 km. Zapowiada się bardzo ciężki dzień. Najgorsze, że będzie dosyć długi, kilkunastokilometrowy odcinek bez żadnej osady, co oznacza brak sklepów i prawdopodobnie również wody pitnej. Na szczęście mamy witaminki w tabletkach na wzmocnienie. Jeszcze o tym nie wspominałem, ale praktycznie każdy dzień to kilka witaminek. Inaczej groziły by nam zasłabnięcia wobec trudów podróży. Ruszamy w drogę!!!
Zatrzymujemy się po niespełna 20 minutach. Poranna kawa. Powoli staje się to już tradycją. Nawet smaczna i niedroga ta hiszpańska kawa. Tylko żebym się nie uzależnił. Wcześniej piłem kawę dwa razy do roku. A tutaj już chyba 4 dzień pod rząd! Jak te podróże zmieniają człowieka;-). Uprzejma Pani w kawiarni pozwala nam zjeść śniadanie, które sami przynieśliśmy, pomimo że zamówiliśmy tylko kawę. W TV ceremonia otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Muszę przyznać, że bardzo ciekawe widowisko. Przynajmniej to pół godziny, które ja widziałem było bardzo ciekawe. Żołądki pełne, kawka wypita, choć jeszcze nie zaczęła działać. Ciągle lekko zaspani idziemy dalej.
Po drodze mijamy starą zdezelowaną pralkę, którą natura zaadoptowała do roli kwietnika. Można by spróbować taki sposób recyclingu w Polsce. Zaiste, widok był dość nietypowy, ale ciekawy. Nasza kreatywność sięga zenitu. Słowo taboo na dzisiaj to „iść” , „chodzić” oraz wszelkie odmiany tych czasowników razem z przedrostkami i różnymi formami czasowymi. Był to najlepszy dzień, jeżeli chodzi o zabawę w tą grę. Był to też ostatni dzień zabawy w „taboo”. W pewnym momencie tytuł „Sponsora Wieczoru” zmieniał właściciela co 5 sekund. Zaczęliśmy się przekomarzać i specjalnie przejmowaliśmy inicjatywę. Gra przestała mieć sens. Wspólnie postanowiliśmy, że „taboo” przechodzi na zasłużoną emeryturę.;-)
Zaczęło się! Podejście do O Cebreiro. Zaczynają się tereny wiejskie i charakterystyczny zapach…hmm… powiedzmy, że stodoły. Mnóstwo zwierząt, wiejskich chat i pól uprawnych. Wydaje się, że czas się tutaj zatrzymał. Hiszpania jest w UE dłużej od Polski a wieś wygląda tutaj jak zwykła wieś. Nie ma super maszyn, czy robotów. Ludzie tak samo ciężko muszą tutaj pracować. Hahaha… no może nie tak samo ciężko, bo mają przecież sjestę. W każdym razie stwarzają pozory, że jest im ciężko.
Docieramy do dużego słupa oznaczającego granicę prowincji. W końcu jesteśmy w Galicji. Od teraz co pół kilometra będą słupki z liczbą km pozostałą do Santiago. Będzie się szło trochę łatwiej wiedząc jak długo jeszcze trzeba iść. W tak ważnym miejscu, przy słupie, robimy krótka sesję zdjęciową. Zauważamy też porzucone buty. Jeden z nich obklejony taśmą izolacyjną. To częsty widok na drodze. Ludzie zostawiają przy szlaku zużyte buty w myśl zasady: każdy gram się liczy. W sumie to się nie dziwię. Dzień w dzień, już po 20 km, każdy gram naprawdę się liczy!!!! Ludzie zostawiają nie tylko buty, ale i inne niepotrzebne rzeczy. Często widzimy listy pozostawione dla pielgrzymów, w alberguach, bądź też po prostu powieszone na gałęziach drzew. Listy pisane w nadziei, że znajdzie je adresat. Adresat, którym może być dzień wcześniej napotkany pielgrzym, skłócony towarzysz podróży, który oddzielił się od reszty albo po prostu św. Jakub. Pewnego razu znaleźliśmy też zapakowane kilka kostek czekolady na parapecie. Na pewno świeże, bo nawet nie roztopiły się w takim upale. Czy to Ty, Święty Jakubie? Dziękujemy!!! Smakowało!!!;-)
Wspinamy się coraz wyżej. Pogoda nam dzisiaj sprzyja. Jest mglisto i wilgotno, ale nie pada. Oznacza to jedno. Brak UPAŁU!!!!! Możemy spokojnie iść bez obawy, że dopadnie nas popołudniowy skwar. Inna sprawa, że trasa dzisiaj ciężka i km ubywa powoli. Docieramy do O Cebreiro. Mgła tutaj jest bardzo gęsta. Jest bardzo zimno, mimo że prawie południe. Wchodzimy do najstarszego kościółka na całym El Camino, gdzie w XIV dokonał się cud eucharystyczny. Podobno do dzisiaj przechowuje się tam naczynie liturgiczne, w którym ten cud się dokonał. W środku panuje grobowa cisza. Kilka pielgrzymów robi zdjęcia. W prawej nawie znajdujemy Pismo Świętej w kilka językach. Jest też po polsku!!!!. Po krótkim zwiedzaniu wyruszamy dalej. Do Santiago zostało jeszcze tylko 152 km. Dzisiaj do przebycia jeszcze 20 km!!!!! Jest już południe!!!! Czy zdążymy dziś do albergue na czas?
Kolejne kilka dobrych km to górski, kamienisty szlak. Ciężko idzie się w sandałach. Tutaj przydałby się dobre buty trekkingowe. Następnym razem na pewno zainwestuję w jakieś lekkie z gruba podeszwą. W końcu mijamy najwyżej położony punkt dzisiejszej trasy – Alto de Paia, 1.310 m n.p.m. Zaczyna się odcinek bez żadnej osady. Będzie ciężko. Zatrzymujemy się w ostatnim barze, co by wodę uzupełnić. Jest nas czwórka. Deseczka jest dobre kilka km przed nami. Po O Cebreiro wypruł do przodu jak szalony pomimo bólu w kolanach. W sumie to często się tak rozdzielaliśmy. Każdy czegoś szuka na El Camino i czasem potrzebuje samotności. Dzisiaj to Krystian. A jutro….?
Mgła powoli opada i pokazuje się słońce. Zaczyna się robić parno i duszno. Kolejny podział. W pogoń za Krystianem rusza Kasia i Darek. Ja zostaję w tyle z Marleną. Po kilku km trochę mi słabo. Sama woda nie pomaga. Jednak nie jestem maszyną a zwykłym człowiekiem. Moje ciało ma pewien limit po którym zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Słońce i temperatura dodają do tego cegiełkę. Zatrzymujemy się na chwilę. Rozpuszczam witaminkę i po krótkim odpoczynku mogę iść dalej. Po chwili spotykamy Dariusza i o dziwo restauracje!! Biegnę kupić coś do jedzenie! Po 5 minutach oczekiwania dostaję na talerzu dużą kanapkę. Oczy świecą mi się jak dziecku otwierającemu prezenty gwiazdkowe. Porywam z talerza i lecę pokazać reszcie. Zajadam ze smakiem i dzielę się z Darkiem i Marleną. Nie ważne ile kosztowała ta kanapka… To była najsmaczniejsza jaką w życiu jadłem. No może poza tymi, które robi mama – one są the best ze wszystkich. Możemy iść dalej.
Kilkanaście metrów dalej wielkie zaskoczenie! Na trawce, pod drzewkiem czekają Kasia i Deseczka. Cały czas tam byli. Po drugiej stronie budynku. Śmiejemy się z całej sytuacji. Ale nie ma czasu na kolejny postój; jest już późno a jeszcze kilka km przed nami.
Kilka minut po 17-tej docieramy do Tricastela. Nareszcie! Muszę przyznać, że końcówka była bardzo męcząca i ledwo się tam doczołgałem. Albergue na samym początku miasta. Super! Zaraz będzie prysznic i odzyskam siły. Niestety nie ma hospitalero, czyli gospodarza albergue. Spotykamy Koreańczyków. Mówią nam, że jest pełno i nie ma już miejsc. Proponują, żeby zadzwonić do hospitalero i spytać czy możemy spać na podłodze. Znajdujemy numer na kartce przyklejonej na drzwiach. Dzwonię i rozmawiam chwilę moim łamanym hiszpańskim. Niestety, nie ma szans na nocleg. Kurcze. Wygląda na to, że będziemy spać na zewnątrz, jeśli nie uda znaleźć się czegoś innego. Siadam zrezygnowany na ławce. Nie mam ochoty na nic. Co więcej - nie mam siły, żeby iść dalej. Dzwonimy jeszcze raz do hospitalero, ale nie odbiera. Później już nie udało się dodzwonić- wyłączył telefon. Ktoś mówi, że słyszał telefon z albergue! Może siedzi w środku. Czekamy chwilę i rzeczywiście pojawia się! Pytam znowu czy możemy spać na podłodze. Odpowiada, że stanowczo nie. Zrezygnowany i trochę wkurzony pytam, czy możemy spać na ławkach przed albergue. Hsopitalero nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ale w końcu mówi, że jak chcemy to tak, ale nie możemy korzystać z prysznica. Pytam więc: ile za prysznic?. Odpowiedź: 5 euro z ironią na twarzy mówi wszystko. Ileeeeee za prysznic? To tyle samo co za sam nocleg. O nie!!!! Idziemy stąd!
Zaczynają się poszukiwania alternatywnego noclegu. Okazuje się, że pozostałe albergue to kwatery prywatne, dwa razy droższe. W sumie mamy jeszcze trochę pieniędzy, ale przydadzą się bardziej na kolejnych etapach podróży. Chodzi też głównie o zasady. Trzeba utrzeć nosa temu zarozumiałemu hospitalero. Zdenerwowałem się znowu- wiem! Ale po raz kolejny był ku temu powód. Próbuję negocjować w jednym z albergue, ale negocjacje kończą się bardzo szybko. Czyżbyśmy musieli po raz pierwszy spać pod gołym niebem? Nie ma takiej opcji. Nie mamy namiotu i nie przetrwamy zimnej nocy. W przewodniku Kasia znajduje ostatnią deseczkę ratunku - kościół. Podobno ksiądz przenocował kiedyś pielgrzymów w kościele. Znajdujemy informacje, że msza o 18. Super! Zdążymy jeszcze przekąsić co nie co. Nasz los dalej jest niepewny, ale humory trochę się poprawiły. Chociaż jeżeli chodzi o mnie, to dalej kiepsko…..
Zaczyna się msza święta. Ksiądz wita pielgrzymów i pyta z jakiego kraju są. Jesteśmy jedyną grupą z Polski. Ksiądz mówi po hiszpańsku, ale w ważnych momentach jeden z pielgrzymów tłumaczy po angielsku. Msza bardzo nietypowa. Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego. Jestem pozytywnie zaskoczony. Zamiast znaku pokoju poprzez podanie reki ksiądz nakazuje objąć osoby, które są najbliżej – świetny pomysł – to jest prawdziwy znak pokoju!!! Dostajemy też kilka stron o El Camino po polsku!!! W pewnym momencie ksiądz zarządza ciszę i prosi o odczytanie w myślach tego co jest tam napisane.
„Jeżeli szukasz odpowiedzi,
Jeżeli nie wiesz co zrobić ze swoim życiem,
Jeżeli…..
Wyrusz na El Camino”
(Jeżeli chcecie poznać całą treść tych stron zapraszam na El Camino do Tricastela! ;-) )
Po mszy podchodzę nieśmiało do księdza, lekko popychany przez resztę. Już wcześniej ułożyłem sobie po hiszpańsku pytanie o nocleg. Ksiądz jest trochę zaskoczony. Z jego miny wyczytuję, że nie ma szans na nocleg w kościele. Jednak…. Święty Jakub znowu zadziałał. Po krótkiej chwili ksiądz bez zbędnych ceregieli pyta, gdzie są nasze rzeczy, i czy chcemy spać na chórze czy koło zakrystii. Zaiste. Mamy gdzie spać. Od razu wraca mi energia i dobry humor. Razem z chłopakami idziemy na chór a dziewczyny zajmują miejsce koło zakrystii. Ksiądz pokazuje nam jak zamknąć kościół i pyta, o której godzinie rano wyruszamy w dalszą podróż. Instruuje nas dokładnie co zrobić rano przed wyjściem. Dziękujemy mu kilka razy, bo nasza radość nie zna granic;-)
Pełni energii idziemy na zakupy. Wracamy z zapasami na następny dzień i tradycyjna butelką wina na dobre trawienie. Co prawda kolacja już była, ale trzeba teraz dopełnić żołądek. W związku z zakończeniem gry sponsorami są dzisiaj wszyscy. Po małym zwiedzaniu miasta wracamy do naszego kościołka. Teraz pozostaje kwestia prysznica. Kościół - jak to kościół – jest świątynią i takich udogodnień nie posiada. Zauważamy, że niedaleko kościoła jest kranik, gdzie można nabierać wodę. Co prawda nie ma co liczyć na prysznic ale…. można przynajmniej stopy z pyłu obmyć. Jak wymyśliliśmy, tak i zrobiliśmy!
Na pierwszy ogień Darek. Idzie mu szybko i sprawnie. Woda co prawda zimna, ale nie ma co narzekać. Na gorącym uczynku przyłapują nas znajomi Koreańczycy. Zdziwienie na ich twarzach bezcenne.;-) Następny w kolejce Deseczka a na końcu ja. Kiedy przypada moja kolej, zagaduje nas jakaś kobieta i żali się na pluskwy, które pogryzły ją jakiś czas temu. My zaś żalimy się na podłego hospitalero. Za chwilę podchodzi Szkotka i pyta co robimy. Jej również opowiadamy historię z brakiem miejsc w albergue.
Znowu robimy zamieszanie i tutaj też nas zapamiętają!!!!!
Szkotka pyta, czy też może umyć sobie stopy. Ale moment… pamiętam taki slogan „od pucybuta do milionera”. Co prawda, mało kto ma tutaj buty, które można polerować więc mogę spróbować swoich sił polerując stopy! Ofiaruje swoje usługi. Ona trochę zaskoczona, ale zgadza się. Kilka magicznych ruchów ręka, trochę wody i mydła, poleruje ręcznikiem i stopy czyściutkie. Jackie roześmiana żegna nas i życzy nam szczęśliwej drogi. My już mocno zmęczeni idziemy na nasz wymodlony nocleg.
Na chórze trochę twardo. Niestety, w ramach odchudzania bagażu, karimata wylądowała w szafie. Tak więc czeka mnie noc na twardej, drewnianej podłodze. Na szczęście Krystian pożycza mi swoje przeciwdeszczowe ponczo, na które kładę bluzę. Da się przeżyć- chyba zasnę. Moment, przecież to kościół…. Jeszcze nigdy nie spałem w kościele. Czy nie przepędzą nas anioły? Eeeee nie. Tutaj na pewno jest najbezpieczniej na świecie.
Co to był za dzień!!! Ile przygód, stresu i szczęśliwe zakończenie. Do Santiago 130 km. Kurcze - coraz bliżej. Jest ciężko. Wiem, ciągle pisze, że jest ciężko, ale…. poprzez to zmęczenie zaczynam dostrzegać pewne sprawy, na które nie zwracałem wcześniej uwagi. Teraz już wiem, dlaczego jest to świetne miejsce na przemyślenia….. Jednak trochę twardo na tej podłodze, ale po dłuższej chwili udaje mi się zasnąć….. c.d.n.
Tekst i zdjęcia: Maciek Sukiennik
P.S.
Jakoś tego dnia otrzymałem przezwisko Kreseczka. To chyba dlatego, że nie było znaczenia czy stałem przodem czy profilem – nie było mnie widać – tak schudłem. A może to było jakoś inaczej. Już chyba zapomniałem, skąd wzięło się to przezwisko. ;-P