El Camino de Santiago - odc.6 pt. “Czy są jeszcze wolne łóżka?”

Dzień 7.
Hop i jestem na nogach. Spanie na twardej podłodze nie było takie straszne i czuję się wypoczęty. Poza tym, dużym plusem jest to, że człowiek nie ma ochoty dosypiać. Wstaje się od razu bez zbędnego marudzenia. Po chwili okazuje się, że nawet karimata nie gwarantowała wygód. Reszta trochę narzeka, że było twardo. No nic… dach nad głową był, ciepełko też było. Koniec końców nasza wczorajsza historia zakończyła się szczęśliwie. Ciekawe co jeszcze nas czeka. Święty Jakubie, jestem gotowy na wszystko – zaakceptuję wszystko, bez znaczenia jak ciężko będzie, zaakceptuję i będę szedł uparcie przed siebie do celu.
Wczesne śniadanie dzisiaj w murach naszej świątyni. Zachowujemy się cicho, żeby uszanować świętość tego miejsca. Jeszcze tylko mały prezent dla księdza i kartka z podziękowaniami.  Po wyjściu rygluję drzwi według wskazówek księdza i możemy wyruszać w dalszą drogę. 500 metrów dalej ważna decyzja – możemy wybrać 2 drogi. Jedna z nich wydłuża naszą podróż o 8,5 km. Niestety, nie mamy czasu, aby wybrać dłuższą opcję i ruszamy oryginalnym szlakiem, który prowadzi przez Calvor, a  dalej przez Sarrię.
Z racji tego, że dzisiaj była szybka pobudka i pełna mobilizacja, wyjątkowo wcześniej wyruszyliśmy. Strasznie ciemno. Dodatkowo oświetlenia brak. No wiem, wiem , że tutaj kryzys jest i pewnie oszczędzają. Z drugiej strony robią sobie sjestę w ciągu dnia - mogli by po prostu darować sobie tą całą sjestę. ;-).  No cóż, latarka-czołówka na głowę i problem rozwiązany. Pozostaje jeszcze przeszywające zimno, które dzisiaj wyjątkowo daje się we znaki. Najbardziej zimno w głowę. Czapka z daszkiem świetnie sprawdza się w pełnym słońcu. Z drugiej strony poranne zimno zamienia ją w kawałek bezużytecznego materiału. Hmmm…. Co by tu zrobić? Wiem. Szorty!!!! Zakładam na głowę i od razu cieplej. Może wygląda to trochę dziwnie, ale zdrowie ważniejsze. W końcu Polak potrafi i wcale nie przeszkadza mi, jak to wygląda. Funkcjonuje? Oczywiście, że TAK!!! No więc zostaje na głowie!
Dzisiaj niestety nie będzie porannej kawki. Mimo tego, czuję spore pokłady energii. Może to przez spanie na podłodze, może za sprawą noclegu w kościele. Nie jestem w stanie dojść do źródła. W każdym razie energia rozpiera mnie strasznie. Przyspieszam. Wysuwam się na czoło naszej ekipy. Zrównuje kroku z Kasią. Wciąż jednak za mało. Przyspieszam jeszcze bardziej. Zaczyna się robić pod górkę, czyli to co lubię! Wychowałem się przecież w górach i chodzenie pod górkę to dla mnie chleb powszedni. Tylko to schodzenie jest takie męczące. W każdym razie, robi się coraz bardziej stromo a ja wciąż przyspieszam i co chwilę mijam ludzi. Pozdrawiam wszystkich i życzę im szerokiej drogi. Zresztą o kodeksie pielgrzyma powiem za chwilę bardziej szczegółowo.
Sam sobie się dziwię, że mam w sobie takie pokłady energii. Ciekawe, czy utrzymam tempo do końca dzisiejszej trasy czyli do Ferreiros, które znajduje się 98,5 km od Santiago. Kurcze. To będzie już ostatnie 100 km…. przypuszczam co będzie się tam działo. Ostatni, stukilometrowy odcinek to minimalna trasa, która należy przebyć, żeby dostać tzw. kompostelę, która jest swego rodzaju dyplomem ukończenia trasy. Z racji tego, na ostatnich 100 km tworzy się istna „autostrada”, czyli masa ludzi zmierzających do Santiago. Mijasz i jesteś mijany praktycznie co kilka minut. Atmosfera zamyślenia i zadumy trochę się zaciera i wygląda to już bardziej jak szlak turystyczny. Jest kilka cech charakterystycznych, które pozwalają poznać, kto wybrał przejście jedynie ostatniego odcinka. Ta, która rzuca się najbardziej w oczy to olbrzymi plecak. Przejście ostatnich 100 km to 3 do 5 dni podróży. Czyli nie tak dużo. Powoduje to, że ciężko jest zracjonalizować bagaż. Efektem tego jest zabieranie wielu niepotrzebnych rzeczy – większość i tak ani razu nie będzie użyta. Z drugiej strony planując wędrówkę dłuższą, 10, 15 dni czy nawet więcej, staramy się lepiej planować i wyrzucamy to co zbędne, by pozostawić naprawdę konieczny ekwipunek. Tak więc najbardziej komicznym był widok Amerykanki, która miała na plecach dwa razy więcej niż żołnierz na wojnie. Tak na oko to jej plecak ważył śmiało 30 kg, jak nie więcej. Później dowiedziałem się, że na początku podróży poszła kupić pamiątki i jeszcze bardziej dopchała ten plecak….. Come on!!! Przyjechałaś na pielgrzymkę czy na wczasy od gruszą???? Nie potrzebujesz grilla, suszarki, prostownicy, dmuchanego materaca, miliona kosmetyków czy setki innych zbędnych rzeczy. Teraz to trochę się zirytowałem. No dobra, to nie mój problem – nie ja dźwigam ten plecak. Mam nadzieję, że ma dobrego ortopedę, który poskłada jej kręgosłup! Wracajmy na trasę!
Już chyba dosyć sporo wyprzedziłem ekipę. Mijam też mała grupkę: Niemca, Amerykankę azjatyckiego pochodzenia i dwójkę ich towarzyszy. Znamy ich z wcześniejszych noclegów. Niemiec miał na imię…hmmm… chyba Simon. No więc ten Simon to trochę taki cwaniak i ważniaczek. W sumie to na takiego nie wygląda, ale niestety tak się zachowuje. Może chce nawiązać dialog, ale nie umie i próbuje się popisać. W każdym razie nie za bardzo mu to wychodzi i przeważnie strzela jakąś gafę albo niezbyt miły tekst. Dzień wcześniej, jak dowiedział się o naszym noclegowym problemie bardzo się zdziwił, że nie chcemy dołożyć i iść na prywatną kwaterę. Teraz mijam ich, pozdrawiam i wyprzedzam o kilkadziesiąt metrów. Cienkie uszy chyba mam albo bardzo dobry słuch bo słyszę ich rozmowę. Simon ciągle nie potrafi zrozumieć naszego wyboru co do noclegu i dzieli się swoimi przemyśleniami ze swoimi towarzyszami. Przyznaje – trochę się we mnie zagotowało. Odwracam się i krzyczę po angielsku, że to wszystko dla zasady. On się tylko głupia uśmiecha. Przyspieszam i idę dalej.
Dochodzi ósma a przeszedłem już ponad 10 km. WOW. Ale dzisiaj mam tempo. Zatrzymuję się na krótki odpoczynek i sesję zdjęciową.  Znowu piękny wschód słońca. Kurcze, ale tu pięęęęęknieeeee;-) No i to praktycznie jedyne zdjęcia jakie dzisiaj zrobiłem - tak się rozpędziłem!!10 minut później ruszam dalej. Do sandałów ciągle wpadają mi kamyki – to straszna plaga na Camino. W ciągu dnia zatrzymuję się przeważnie dwa, trzy razy na km, żeby pozbyć się tych głazów. Właśnie trafił się wyjątkowo uciążliwy, co nie chce wylecieć z powrotem na drogę. Męczę się z nim chwilę i jak już się udaje, odwracam się a tu … Kasia! Musiała nieźle przyspieszyć. Może to ja zwolniłem. Hmm… no nie ważne idziemy teraz we dwójkę. Słońce już nieśmiało wzbija się wyżej. Robi się coraz cieplej. Mogę schować bluzę i szorty do plecaka. Rozrabiam witaminkę i dziele się z Kasią. Dzisiaj nie będę musiał suszyć prania na plecaku. Będzie piękna pogoda więc na pewno wyschnie na jutro. Niestety dzień wcześniej, jak nie było słońca, paradowałem z ubraniem na plecaku jak wędrowny sprzedawca używanego ubrania. Czemu nikt nie chciał ode mnie nic kupić? Przecież takie ładne krótkie spodnie na sprzedaż!!! Komu, komu bo idę do domu.;-)
Około godz.10 zatrzymujemy się na kawkę i drugie śniadanie. Kiedy siedzę sobie tak na zewnątrz kawiarni delektując się własną kanapką oraz świeżą kawą, atakuje mnie jakiś szczeniak, który wyskakuje mi na kolana i próbuje porwać plasterek szynki. Chyba zapomniał, że przed chwilą biegał po krowiej….. Tak, tak wciąż jesteśmy na wiejskim terenie. Nie ma szans przysypiać podczas trasy. Zapach efektywnie cuci nas każdej sekundy, na każdym kroku;-). Udaje mi się odgonić psa. Chwilę zajmuję mi, żeby ogarnąć ten rozgardiasz. Przychodzi Kasia i śmieje się z mojej małej przygody. Po 20 minutach pojawia się magiczna trójka. Zmiana warty w kawiarni. My ruszamy dalej, oni odpoczywają. Musimy narzucić mocne tempo, bo w Ferreiros jest mało miejsc noclegowych a dzisiaj pasowałoby wziąć porządny prysznic za dziś  i za wczoraj.
Słońce wyjątkowo grzeje. Dzisiaj jednak nie przeszkadza mi to specjalnie. Mam tyle energii, że mógłbym góry przenosić – tak to się chyba mówi, no nie? Dla umilenia sobie czasu do naszego repertuaru dodajemy nową piosenkę: „Hakuna Matata”. Zaiste – taka prosta piosenka- jeszcze z czasów dzieciństwa, a ile energii, radości i satysfakcji może przynieść. Śpiewamy w kółko na różne sposoby, sami wymyślamy nowy tekst i wariacje melodii. W międzyczasie nagrywamy film instruktażowy jak powinien zachowywać się pielgrzym podczas wędrówki. Pierwszą zasadę już znacie. Pielgrzym, pielgrzymowi szerokiej drogi życzy. Wykładając z hiszpańskiego „buen Camino”. Pozdrawiamy też lokalną ludność. Luźne „hola” czyli cześć, „buenos dias” – dzień dobry albo „buenas tardes” – dobrego popołudnia. Teraz najważniejsze!! Jak spytać czy można spać w kościele? „Podemos dormir en la iglesia?” Oczywiście liczymy na odpowiedź „si” jeżeli takowej nie otrzymujemy to pytamy do skutku.;-)
W końcu docieramy do Sarii. Dosyć spore, ładne miasteczko, ale czasu na zwiedzanie nie ma. Idziemy przed siebie. Przed nami trójka Koreańczyków – jeden utyka. Kodeks pielgrzyma nakazuje…. No dobra, nie ma żadnego kodeksu pielgrzyma. Chcesz pomóc - pomagasz, nie chcesz pomóc -  to udajesz, że nie widzisz i idziesz dalej. Wybieramy oczywiście tą pierwszą opcję. Kasia ma w zapasie jeden bandaż elastyczny. Widać uśmiech na twarzy chłopaka – widać, że jemu się przyda. Zakładam bandaż na jego kolano – zakładam na krzyż, żeby wspomagało więzadła. Na coś jednak te moje wszystkie kontuzje i wizyty na izbie przyjęć się przydały – wiem jak porządnie związać bandaż, żeby wspomagał ruchy. Od razu widać ulgę na twarzy. Koreańczycy dziękują kilka razy a my idziemy dalej.
Kilkaset metrów dalej dłuższy postój. Czekamy na resztę, żeby ostatni odcinek przejść już razem. 20 minut w cieniu –ufff jak fajnie. Czekamy, czekamy i nikogo nie ma. Decyzja – idziemy dalej na nocleg, dogonią nas później. Ostatnie 10 km już trochę ciężej. Słońce daje się we znaki, zaczynam odczuwać też mocne zmęczenie. Idę praktycznie siłą rozpędu. Psychicznie wspierają nas słupki milowe, która co 0,5 km wskazują coraz mniejszy dystans to Santiago. 105 km, 104,5 km, 104 km, ……taaaaaakkkk - już niedaleko na nocleg!!! Jeszcze jeden mały postój i Ferreiros w zasięgu ręki…..w zasięgu jednego większego kroku! Mijamy słupek „100km” - podobno często są tutaj kolejki do zdjęcia. Mamy szczęście –dzisiaj pusto![Podział słaby]Kilka zdjęć przy słupku i przed siebie. Finiszujemy szybkim krokiem. Jest!!! Linia mety!!! Jest!!! Są wolne miejsca. I to nawet całkiem sporo. Dzwonię do Darka i pytam, przy którym słupku są. Kurcze, mają jeszcze 2 km. W albergue jeszcze prawie 10 miejsc, ale w 10 minut może być pełno. Mówię Darkowi, żeby zebrał kredencjały i przyspieszył kroku. 10 minut, 15 min, 20 min. Aaaaaa jeszcze tylko 6 miejsc – aaaa - nie chcą spać na zewnątrz, tutaj nie ma kościoła!. Widzę znajomą czuprynę na horyzoncie. Jaka ulga. Po kilka minutach pojawia się reszta. Pieczątka do paszportu, 5 euro lżej w portfelu, ale mamy łóżka. Od razu lecę pod prysznic. Zmywam z siebie trudy ostatnich dwóch dni. Bosko!!!!
Później tradycyjnie pranie. W żołądku już trochę burczy i pasowałoby coś zjeść. W albergue kuchnia niby jest, ale nie wolno z niej korzystać – tak przynajmniej zrozumieliśmy. W każdym razie Tysia mówi nam, że niedaleko jest restauracja z tanim Menu del Peregrino. Jedyne 7,50 euro. Tanio i podobno syto. Idziemy wypróbować!! Meny del Peregrino to specjalne menu dla pielgrzymów, które składa się z przystawki, dania głównego, deseru oraz obowiązkowo wino!! Cena waha się od 7 do nawet 15 euro.
Rzeczywiście niedaleko, rzeczywiście tanio, ale czy będzie smacznie? Za 7,50 wybór co prawda mały, ale nie ma co wybrzydzać. Siadamy w dwóch grupkach, żeby dostać dwie butelki wina zamiast jednej. Na przystawkę makaron w jakimś sosie. Póki co smacznie, ale żołądek ledwo poczuł. Danie główne to grube plastry pysznej szynki z frytkami. Co prawda nie wygląda na to, żebym się tym najadł. O dziwo, kiedy ostatni kęs znika z talerza żołądek pełny. Koniec końców dostajemy dwie butelki wina więc trawienie też będzie dobre. Na deser nasz ulubiony flan czyli taki hiszpański budyń. Niestety w Ferreiros robią go chyba z mrożonki bo zjeść się go da, ale żeby specjalnie zachwycił, to nie za bardzo. Darek podejmuje próbę negocjacji kolejnej butelki dobrego wina. Może dorzucą za free. W hurcie i tak płacą za nie może 0,5 euro. Negocjacje są proste i skuteczne! Darek pokazuje pustą butelkę i wzrusza ramionami. Język ciała działa na całym świecie!!! Po chwili dostajemy kolejną butelkę od warunkiem, że rano przyjdziemy na śniadanie. Hmm… no dobra, kawę i tak gdzieś wypić trzeba. Butelka już prawie pusta. W międzyczasie dołącza do nas grupa Simona. Teraz trochę spuścił z tonu i rozmowa nawet nieźle się klei. Jakiś Hiszpan, ze stolika obok stawia nam kolejkę jakiejś miejscowej nalewki ziołowej. Mocna, ale ciekawy smak. Zapraszamy go do siebie. Siedzimy sobie tak w  kilka osób i gawędzimy. Pełny relaks i odpoczynek po ciężkim dniu. Dzisiaj byliśmy w albergue już przed 15tą więc mamy więcej czasu na relaks. Po chwili, znienacka dostajemy jeszcze jedną butelkę wina. Właścicielka chyba nas polubiła;-)
Dobra!! Koniec tej sjesty. Wracamy do albergue. Kasia rozmawia sobie po włosku z Tysią a ja idę się ogolić pierwszy raz podczas naszej pielgrzymki. Trochę dziwnie czuję się bez brody, ale z drugiej strony jest mi teraz wygodniej i już tak nie swędzi. Idę do kuchni zrobić herbatę. Przywiozłem własne zapasy z Polski. Wiosna, lato, jesień czy też zima dobra herbatka nie jest zła! Dobrze działa na żołądek i humorek też poprawia. W kuchni Simon, który mimo, że śpi gdzieś indziej, przyszedł skorzystać z naszej kuchni. Lecę do chłopaków, którzy leżą na trawie. Chwilka relaksu pod drzewem a następnego dnia mrówcze pogryzienia. Oj tam – nieważne.;-)
Robi się ciemno i czas już spać. Znowu powrót do wspólnej sypialni – nie ma szans na prywatny apartament z widokiem na góry. Kilku potencjalnych kandydatów na chrapaczy. Prawie przyzwyczaiłem się do różnego rodzaju chrapania, więc i tak szybko zasnę. Co do chrapania to zauważyłem, że jest kilka rodzajów tego cudownego dźwięku. Są chrapacze -   odkurzacze, którzy zasysają wszystko dokoła i chrapanie to ich nocne hobby. Są też tacy, którzy chrapią nieśmiało i cichutko, czasem urywają na moment by później wznowić koncert. Zdarzają się też tacy, którzy melodyjnie, rytmicznie i z dokładnością zegarka caluśką noc grają swoją symfonię. Pamiętacie może Koreańczyka z pierwszego albergue? Tak, dokładnie to ten co chrapał jak odkurzacz. Dzisiaj w nocy trafiamy niestety po raz kolejny na typ odkurzacza. Na szczęście śpię jak kamień, więc jedynie nad ranem trochę mi przeszkadzał.
Kładę się na moje piętro łóżka. Znowu słuchawki w uszy. Rozliczam kolejny dzień wędrówki. To już tydzień! Mimo tych wszystkich przygód i trudów wydaję się jakbym wyruszył wczoraj. Czas tak szybko tutaj mija. Nie ma komputera, nie ma Internetu – znaczy się są, ale  nie czuję potrzeby aby sprawdzić co nowego w necie. Poza tym z daleka od codziennej rutyny i różnych stresów. Wreszcie na spokojnie można sobie przemyśleć niektóre sprawy. Wakacje to jedno, a pytania na, które szukam odpowiedzi to drugie. Czy w końcu je znajdę? Czy jak wrócę, coś się zmieni? Dwa tygodnie to dużo a zarazem mało czasu. No nic, życie wszystko zweryfikuje. Tak rozmyślając zasypiam spokojnie, gotowy na trudy dnia kolejnego. Czy to sen czy poranek? Tak…. to sen i do tego ciekawy! Hmm… ciekawe co jest za tymi drzwiami….
Tekst i zdjęcia: Maciek Sukiennik