Musimy kończyć, kop sobie grób
Maja Narbutt
Przerwa na obiad
Gdy rozmawiam z ludźmi, którzy doświadczyli bezwzględnych metod SB, uderza mnie jedno – po kilkunastu latach mogą często beznamiętnie relacjonować historie fizycznych udręczeń. Jednak ich spokój pryska, gdy zaczynają mówić o rzeczach nieodwracalnych, o tym, że nie byli przy śmierci lub na pogrzebie matki, żony czy brata, bo oficer SB zgadzał się wydać przepustkę z aresztu lub internowania tylko wtedy, gdy podpiszą deklarację współpracy lub złożą wyczerpujące zeznania. Wiele wskazuje, że ta metoda była stosowana bardzo często, podobnie jak inne środki presji, które trudno uznać za coś innego niż groźby karalne. To olbrzymia szara strefa, nawet dokładnie nieudokumentowana. Ludzie, którzy odebrali swe teczki z Instytutu Pamięci Narodowej jako osoby pokrzywdzone, opowiadają, jak bardzo byli zdumieni, gdy czytali protokoły przesłuchań. Kiedy, doprowadzeni do ostateczności na przykład groźbami pod adresem swych dzieci, rzucali się ze stołkiem na oficera SB i zrywali przesłuchanie, odnotowywane to było jako przerwa na obiad. Pisząc ten tekst, starałam się dotrzeć do byłych oficerów SB, by zapytać ich, jak z dystansu oceniają stosowane przez siebie metody. – W tym temacie mam pustkę – to jedna z najbardziej typowych odpowiedzi. Zazwyczaj mówili też, że nikogo nie trzeba było łamać, bo ludzie „współpracowali z SB z pobudek patriotycznych, materialnych i ze względu na materiały kompromitujące”. Bardzo często słyszałam również „I tak powiedziałem pani za dużo”, choć to, co decydowano mi się ujawnić, nie wykraczało w zasadzie poza wiedzę, jaką można znaleźć w instrukcjach pracy operacyjnej i skryptach wydanych w czasach PRL przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Jednak sam fakt rozmowy z dziennikarzem jest niekiedy przez byłych esbeków traktowany jako wykroczenie przeciw grupowej solidarności. Zbyt duża wiedza o dawnych sprawach może być „szkodliwa dla zdrowia” – stwierdził jeden z rozmówców. Kiedy zaś powiedziałam byłemu oficerowi SB, że okazał się najbardziej otwarty na rozmowę, zobaczyłam jego lęk, iż mógłby zostać uznany za słabe ogniwo. Trudno było nawet znaleźć wspólny język w opisie pewnych wydarzeń. To, co określa się powszechnie jako uprowadzenie, dla niektórych pozostało zdjęciem operacyjnym, o którym mówi się po prostu jak o dobrze wykonanej robocie.Nieznani sprawcy i żrąca ciecz
Wrzucony brutalnie do fiata między dwóch esbeków Janusz Krupski patrzył na przesuwające się za oknem ulice Warszawy. Kiedy samochód minął Pałac Mostowskich, czyli siedzibę stołecznej milicji, a potem nie zatrzymał się przy mieszkaniu na Żoliborzu, gdzie często bywał, zrozumiał, że może spodziewać się najgorszego. Przez moment rozważał, czy, jak to widział na filmie, powinien rzucić się na kierownicę i spowodować wypadek. Jednak gdy w końcu zatrzymano się za miejscowością Truskaw w Puszczy Kampinoskiej, z dziwnym fatalizmem poddał się biegowi wydarzeń. – Nie szarpałem się, nie stawiałem oporu, gdy wyprowadzono mnie z auta na leśnej przecince. Esbecy mówili potem, że „Krupski był wystraszony”. A ja czułem, że to inny od mojego, nieludzki świat, i nie może być z nim żadnego dialogu – opowiada dziś Janusz Krupski. Kazano mu zdjąć kożuch i położyć się na śniegu. Żrąca, śmierdząca ciecz rozlała się po plecach. Poczuł straszliwy ból. Gdy odzyskał świadomość, był już sam. Wstał, skierował się na pętlę podmiejskiego autobusu, którą zauważył po drodze. – Autobus był prawie pusty, nieliczni pasażerowie odsuwali się, bo potwornie cuchnąłem. Gdy dotarliśmy do Warszawy, wysiadłem przy postoju taxi. Taksówkarz tylko zaklął, gdy tłumacząc swój stan, powiedziałem, że uprowadziła mnie SB. Pojechałem do mieszkania ciotki mojej narzeczonej. Tam wezwano pogotowie. Był styczeń 1983 roku. Krupski był wówczas trzydziestodwuletnim doktorantem historii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a także jednym z założycieli i redaktorów podziemnego kwartalnika „Spotkania”. „Krupski jest uspokojony” – brzmiał meldunek złożony przez esbeków przełożonym. Posypały się nagrody i awanse. Przypadek Krupskiego opisał Zakład Medycyny Sądowej w Lublinie jako okaleczenie substancją ługowo-fenolową przez nieznanych sprawców.Z esbekami przy herbatce i w sądzie
- Chciałbym z panem porozmawiać tak po ludzku. Mówi Kuliński – usłyszał w słuchawce telefonu Krupski pod koniec 1992 roku. W pierwszej chwili nie skojarzył rozmówcy. Mężczyzna uściślił więc: – Kapitan Bohdan Kuliński, zajmowałem się panem w latach osiemdziesiątych. To było dziwne spotkanie. Towarzyska herbatka w prywatnym mieszkaniu. Pojawiła się na niej trzecia osoba. Kiedyś Krupski uważał ją za dobrą znajomą z kręgu Klubu Inteligencji Katolickiej, miłą, uczynną osobę, zawsze chętną do pomocy i przewożenia bibuły. Spotykając się po latach z Elżbietą Nalewczyńską, jak się okazało, towarzyszką życia Kulińskiego, nie wyczuł z jej strony żadnego zażenowania. Rozmowa była długa, trwała ponad cztery godziny. – Kierowała mną ciekawość niezaspokojona do końca. Myślałem, że dowiem się, kim byli agenci, którzy działali w moim środowisku. Udało mi się jedynie wyjaśnić okoliczności pewnych zdarzeń i konspiracyjnych wpadek. A Kulińskiemu zależało, by powiedzieć, że nie miał nic wspólnego z moim porwaniem. Początek lat 90. był pod pewnymi względami szczególny. Działała komisja Rokity zbierająca informacje o przestępstwach popełnionych przez funkcjonariuszy SB. - Esbecy naprawdę się wtedy bali. Pamiętam, gdy podczas konfrontacji w areszcie nie zidentyfikowałem jednego z moich porywaczy, bo po prostu nie byłem pewien. Gdy wychodziłem, podał mi rękę, mówiąc: „Dziękuję, że pan mnie nie pogrążył”. Ręka pływała w pocie. Jednak gdy nastał rok 1995, a przed sądem w Lublinie toczył się proces esbeków odpowiedzialnych za porwanie Krupskiego, panowały już zupełnie inne nastroje. – To ja czułem się wtedy w sądzie głupio – mówi Krupski, obecnie wiceprezes IPN. – Oni, siedząc na ławie oskarżonych, gawędzili spokojnie z Grzesiem, jak nazywali dowiezionego na rozprawę z więzienia Grzegorza Piotrowskiego. Krupski wiedział już wtedy, że instrukcje dotyczące jego porwania, jakie wydał Grzegorz Piotrowski, jeden z zabójców ks. Popiełuszki, były jeszcze bardziej drastyczne. Esbecy wylali mu żrącą ciecz na sweter, który zatrzymał część zawiesiny. Tymczasem według poleceń mieli najpierw rozebrać go do naga. – Uszkodzeniu uległyby wtedy narządy wewnętrzne. Oczywiście, jeśli nagi człowiek miałby w ogóle jakąkolwiek szansę, by przetrwać w styczniu w lesie. A to wydaje się wątpliwe, zważywszy że miano mnie potem wrzucić do zbiornika wodnego. Z Grzegorzem Piotrowskim Janusz Krupski spotkał się na korytarzu lubelskiego sądu. – Przepraszam pana – powiedział Piotrowski. – Proszę – odparł Krupski.Pozorowana egzekucja
Antoni Mężydło szedł z przystanku autobusowego do domu, gdy z hamującej gwałtownie nyski wyskoczyło trzech mężczyzn i zarzuciło mu worek na głowę. Wciągnięto go do samochodu. Przez prześwitujący materiał starał się zaobserwować jak najwięcej szczegółów. Gdy samochód zatrzymał się przed komisariatem w Toruniu, mężczyźni przykryli go brezentem, by nie zwracał uwagi przechodniów. Po pewnym czasie pojazd ruszył, jechano w kompletnym milczeniu. W końcu zatrzymano się w lesie. - Przykuli mnie kajdankami do drzewa. Słyszałem, jak ktoś repetuje broń, a ktoś inny łopatą uderza w twardy grunt. Powiedzieli mi: „Odmawiaj zdrowaśki” – wspomina po latach Antoni Mężydło, wówczas jedna z czołowych postaci toruńskiego podziemia, dziś poseł Prawa i Sprawiedliwości. W tamten marcowy dzień 1984 roku myślał, że odbędzie się jego egzekucja. – Kilka dni wcześniej zginął Piotr Bartoszcze. Największą torturą było przekonanie, że za chwilę mogą mnie zabić. W momencie porwania Mężydło zdawał sobie sprawę, że SB wie o nim dużo. Parę dni wcześniej zorientował się, że w jego najbliższym otoczeniu jest agent. Tajny współpracownik, student złapany z bibułą i zwerbowany przez SB, nie wytrzymał napięcia i przed wyjściem z drukarni zostawił na stole kartkę, w której ujawnił swą rolę. Choć więc SB miała sporo informacji, wiedza ta miała duże luki i właśnie dlatego zdecydowano się na porwanie. Przykuty kajdankami do drzewa, Antoni Mężydło usłyszał w pewnym momencie hasła: powielacz, drukarnia, Borusewicz. Posypały się ciosy. Po jakimś czasie znów wepchnięto go do samochodu. W sielankowej scenerii ośrodka wypoczynkowego, położonego kilkadziesiąt kilometrów od Torunia, rozegrała się dalsza część dramatu. Siedząc na podłodze w jednym z domków letniskowych, skuty kajdankami i z workiem na głowie, Mężydło poddany został bezustannemu przesłuchaniu. Czasami kazano mu wstać, by uderzeniami pięści powalić na ziemię i bić pałą w pięty. To, co miało miejsce, przypomina scenariusz horroru, sadystyczny i wyrafinowany, zdumiewający skalą cierpień fizycznych i psychicznych. Bólowi towarzyszyło upokorzenie, więźniowi nie pozwalano na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Do lęku o własny los dochodził niepokój o najbliższą osobę, z magnetofonu odtwarzano wypowiedzi narzeczonej, które nie pozostawiały wątpliwości, że i ona znajduje się w rękach SB. - Słyszałem głosy przesłuchujących mnie esbeków. Zmieniali się. Sprawiali wrażenie coraz bardziej pijanych, narzekali, że są zmęczeni, trzeba kończyć i posłać mnie do piachu. Gdy zaczynałem zasypiać, chlustano na mnie wodą. Po kilkudziesięciu godzinach bez snu miałem już zaburzoną świadomość – relacjonuje Mężydło. Gdy pytam go, skąd czerpał siły, by się nie załamać, wydaje się lekko zdziwiony. – Nie mógłbym żyć ze świadomością, że zdradziłem ludzi, których często sam wciągnąłem do konspiracji. Po latach ocenia, że nawet pozornie przypadkowe elementy były precyzyjnie zaplanowane. Gdy wlewano mu wódkę do ust, sugerowano, że skończy jako ofiara zainscenizowanego wypadku drogowego. Jego śmierci odebrano by wszelki heroizm, byłby pijanym kierowcą, który wpadł na drzewo. W końcu powiedziano mu, że zostanie przewieziony od ośrodka tortur w Bieszczadach i wepchnięto znów do nyski. Zawieziono w pobliże wysypiska śmieci, kazano położyć się na ziemi. Gdy w końcu podniósł głowę, był sam.Psychologia biznesu, czyli nowe wcielenie
- Wszyscy bardzo tego pożałujecie – taką deklarację złożył kapitan Marek Kuczkowski, jeden z esbeków uczestniczących w porwaniu Mężydły i trzech innych osób z podziemnej „Solidarności”, gdy w początkach lat 90. zasiadł na ławie oskarżonych. - Na sali sądowej doszło do skandalu. Adwokat Kuczkowskiego wyciągnął materiały, wykradzione przez jego klienta z archiwów SB, które miały rzekomo przedstawić w wątpliwym świetle jednego z poszkodowanych. To zresztą kosztowało Kuczkowskiego dodatkowe pół roku – mówi historyk Wojciech Polak, autor monografii o toruńskim środowisku opozycyjnym. – Miejscowa prasa zrobiła jednak z tego sensację, dziennikarze zachowali się jak hieny. Bo gdy w końcowym przemówieniu sędzina oddała sprawiedliwość poszkodowanemu, którego pomówiono, i stwierdziła, że był odważnym człowiekiem, który zachowywał się bez zarzutu, ta sama prasa zapomniała o tym poinformować. Również uczestniczący w procesie jako oskarżyciel posiłkowy Antoni Mężydło pamięta, że zaczęto w tym czasie rozsiewać plotki na jego temat. Mimo wszystko odczuwa satysfakcję: zapadły wyroki bez zawieszenia, a przede wszystkim dramatyczne wydarzenia z niedalekiej przeszłości stały się prawdą procesową, w którą nikt nie mógł już wątpić. Do czasu procesu nie było nawet najmniejszego pisemnego śladu toruńskich porwań, dopiero zeznania funkcyjnego kierowcy SB pozwoliły potwierdzić przebieg wydarzeń. Proces postawił też w świetle jupiterów oskarżonych esbeków. Obraz, jaki się wyłonił, był dość zdumiewający i odbiegający od stereotypu tępych wykonawców płynących z góry rozkazów, którzy pracę w SB traktowali jako drogę społecznego awansu. Jeden z porywaczy był synem profesora toruńskiego uniwersytetu, drugi absolwentem polonistyki, poetą znanym w czasach uniwersyteckich z wielu pasji. Być może właśnie to intelektualne wyrafinowanie pozwalało im rozwinąć inwencję w czasie tortur. W nowej rzeczywistości III RP bardzo szybko odnaleźli się w biznesie. Akademia Psychologii Biznesu to nazwa mieszczącej się pod Toruniem dość tajemniczej instytucji dla „menedżerów wyższego, średniego i niższego szczebla”, której dyrektorem i głównym menedżerem jest właśnie były kapitan SB Marek Kuczkowski. Na zdjęciu w Internecie można obejrzeć podtatusiałego pana w okularach i trudno się domyślić, że kilkanaście lat wcześniej jego ulubionym sposobem „pozawerbalnego przekonywania” było zarzucanie worka na głowę i tortury.Jeśli chcesz zobaczyć żonę
Kiedy w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku czterech esbeków zjawiło się w domu Bronisława Lachowicza, wiceprzewodniczącego Zarządu Regionu „Solidarności” w Lesznie, jego chora na raka żona przeszła do sąsiedniego pokoju, by zbudzić starszego syna i upadła. Syn przeniósł ją do łóżka. Nigdy już nie wstała. Internowany Lachowicz, jadąc w mroźną noc okratowanym starem do więzienia w Ostrowie Wielkopolskim, nie miał pojęcia o nagłym pogorszeniu się stanu zdrowia żony. Zgodnie z przewidywaniami lekarzy miała przed sobą jeszcze kilka lat życia. Ale o zapaści wiedziała SB i postanowiła to wykorzystać. - Na spacerniaku radziłem się kolegów, co robić. Po tygodniu internowania przyjechał do więzienia porucznik SB z Leszna i oświadczył, że jeśli podpiszę lojalkę, wyjdę do chorej żony. Koledzy powiedzieli mi, żebym się nie wygłupiał i podpisał, bo jeśli robi się to pod przymusem, nie jest ona ważna. Mimo że Lachowicz podpisał lojalkę, nie zwolniono go. Kilka dni później lekarka ze szpitala w Lesznie zatelefonowała wcześnie rano do SB, że stan pani Lachowicz jest krytyczny. – Jeśli podpisze pan deklarację o współpracy z SB, wyjdzie pan do żony, która potrzebuje przecież opieki – usłyszał od kapitana SB, który aż do północy starał się go do tego przekonać. Odmówił. Wsadzono go do nyski i zawieziono do Leszna. Samochód zatrzymał się przed domem Lachowicza. Wszedł do mieszkania po to tylko, by usłyszeć od dzieci to, co SB było doskonale wiadome – żona jest w szpitalu. Czekając w szpitalnym korytarzu na pojawienie się wezwanego przez esbeka lekarza dyżurnego, nie wiedział, że żona właśnie kona. – Jak zdrowie pani Lachowicz? – spytał esebek lekarkę. – Można pytać o zdrowie kogoś, kto żyje – odparła. Lachowicz poczuł, że zapada w ciemność. Pogrzeb żony odbierał jak przez mgłę i raczej z relacji innych wie, że zjawiły się tłumy, choć pozwolono zawiadomić jedynie najbliższą rodzinę. Potem wyrzucono go z pracy, a wszędzie okazywało się, że nie ma dla niego miejsca. W końcu pozwolono mu, nauczycielowi szkoły średniej, pracować w domu dziecka położonym kilkanaście kilometrów od miasta. Lata 80. zapamiętał jako pasmo szykan, bezustannych rewizji i zatrzymań na 48 godzin. Najmłodszy syn, który w chwili internowania ojca miał cztery lata, nie chciał go odstąpić nawet na chwilę. Dostawał gwałtownych torsji na widok nieznanych panów w nysce, którzy przyjeżdżali czasem po tatusia. Przez parę lat sypiał w dziwnej skurczonej pozycji, takiej samej, w jakiej przetrwał dwa tygodnie przy boku śmiertelnie chorej matki, wczepiony w jej opuchniętą rękę. W połowie lat 90., gdy kapitan Szafrański, który łamał Lachowicza, zaczął robić karierę samorządową, prześladowany opozycjonista wystąpił w regionalnej telewizji, opowiadając o swych przeżyciach. „Postępowałem w stosunku do pana Lachowicza bardzo życzliwie. To on nie przejmował się sytuacją żony, jadąc do szpitala śpiewał wesoło” – napisał w lokalnej prasie były esbek.Koniec części I „Rzeczpospolita” 05.02.2005