W roku 2013 będziemy obchodzić 150. rocznicę wybuchu Powstania Styczniowego. Były nawet propozycję, by z tej okazji przyszły rok został ogłoszony przez nasz parlament – „Rokiem Powstania Styczniowego”, ale jak na razie wszystko wskazuje na to, że nasi „dzielni przedstawiciele”, jakby bali się wspominania tego wielkiego zrywu narodowościowego. Dlaczegóż to? Przecież to było tak dawno. Ani to Katyń, ani Gibraltar, ani stan wojenny, ani stół okrągły, ani Smoleńsk. Przecież tego wydarzenia nie pamiętają nawet najstarsi Polacy, więc jest ono dosyć „bezpieczną historią”. Otóż nie do końca…
Zanim – da Bóg – w styczniu przypomnimy sobie co działo się od pamiętnego 22.01.1863 r., chciałbym wpierw skupić się na tym, co stanowiło – nazwijmy to – „przedpowstanie”. A to dlatego, że w tym właśnie upatruję wielki strach tych, co się dziś boją – także tej historii.
Przenieśmy się więc na moment do Warszawy roku 1860. Wtedy to w czerwcu odbywał się pogrzeb żony generała Sowińskiego – Katarzyny Sowińskiej ze Schraederów. Jej zwłoki pochowano na cmentarzu kalwińskim. Pamiętano ją jako wierną żonę, która po śmierci swojego męża w 1831 r. udała się na Wolę, by odnaleźć jego ciało. Właśnie jej pogrzeb 29 lat później stał się okazją do pierwszej dużej manifestacji patriotycznej. To obudziło przede wszystkim mieszkańców stolicy. Obudziło, czyli przypomniało, że wciąż jesteśmy jednym narodem. W tym samym roku okazją do kolejnej ogromnej manifestacji, stał się zjazd w Warszawie całej trójki zaborczych monarchów. Ogólnie jesienią owego roku przez miasto przemaszerowało jeszcze wiele mniejszych, bądź większych demonstracji. Okazją szczególną była 30. rocznica wybuchu Powstania Listopadowego. Na początku 1861 roku, dokładnie 25 lutego, wypadała rocznica Bitwy Grochowskiej. Na ulicach Warszawy zebrały się rzesze ludzi. Wówczas to do akcji wkroczyła żandarmeria, która po prostu rozpędziła demonstrujących. Dwa dni później (27. lutego) do manifestujących zaczęto strzelać – zamordowano „pięciu”. Ich pogrzeb stał się okazją do zebrania w centrum Warszawy masy ludzi. Z kolei dwa miesiące później siódmego i ósmego kwietnia podczas kolejnych marszy zamordowano na Placu Zamkowym 300 osób. W tym czasie hrabia Wielopolski przyczynia się do wydania ustawy o zbiegowiskach, na podstawie której wojsko mogło używać broni. Po tragicznych zajściach z kwietnia 1861 r. ludzie zaczęli gromadzić się w kościołach, gdyż tam mieli swój skrawek wolnej Polski. Ale i tutaj dopadły ich kolby zaborcy. Do historii przeszło tzw. oblężenie archikatedry św. Jana, w której mieszkańcy Warszawy przeżywali rocznicę śmierci Kościuszki. W końcu w październiku 1861 r. Rosjanie zamknęli nawet i kościoły. 14 dnia tego miesiąca w całym Królestwie Polskim wprowadzono stan wojenny, podczas którego tępiono Polaków nawet za noszenie narodowych strojów. Groziło za to zesłanie.
To tylko skromna garstka historii. Na jej kanwie łatwiej zrozumieć czego obawiają się ci, którzy chcą pomilczeć o powstaniu. Pozostawiam to bez komentarza, bo on jest nader oczywisty. Pojawiający się być może podczas czytania efekt déj? vu jest tylko potwierdzeniem stwierdzenia, że historia kołem się toczy.
Jedyne o czym warto powiedzieć, to fakt, iż w historii naszego narodu wszelkie demonstracje, marsze, strajki były zawsze wyrazem i wolności i siły wewnętrznej Polaków i powodem strachu dla zaborców……
Autor: Adam Dziki