Wspomnienia Wincentego Rośka spisała jego wnuczka Genowefa Kęder
Dzieciństwo Wincentego Rośka
Opublikowany w: Wydarzenia
–
16 lutego 2013
[caption id="attachment_27041" align="alignleft" width="244" caption="Rok 1937. Przed figurą Matki Bożej Niepokalanej na Pachówce. Od lewej 2) Wincenty Rosiek, 3) Jadwiga Augustyn 4) Tadeusz Augustyn 5) Maria Augustyn córka Wincentego Rośka żona Stanisława Augustyna trzyma na rękach 6) Genowefę Augustyn 7) Celina Rosiek 8) Stanisław Augustyn."][/caption]
Nasz Dziadek Wincenty Rosiek urodził się w Roku Pańskim 1879 w Górnej Żmiącej na Oślaku „u Franasia”. Rodzice jego mieli małą kurną chatę słomą krytą. W tej chacie oprócz dzieci mieli jedną lichą krowinę żywicielkę rodziny, która stała w przedzielonej kuchni. Chleba wcale nie jedli, bo nie było z czego upiec. Tam w Górnym Oślaku tylko jare żytko i owiesek siali. Ziemniaki i karpiele (brukiew) sadzili, i tym tylko się żywili, co im w polu urosło. Latem łatwiej było przeżyć, bo bliskie lasy dawały im jagody i grzyby. Dziadek wspominał, że były lata wielkiego nieurodzaju i głodu.
W jednym Roku ziemniaki całkiem zgniły w polu, i mniej wykopali jesienią, a niżeli wsadzili na wiosnę. Więc te wykopane małe ziemniaczki rodzice Dziadka wsypali do skrzyni w piwnicy, skrzynkę zamkli, aby te ziemniaki dosiedziały do wiosny na sadzeniaki. Dzieci odczuwały wielki głód i tylko burczało im w brzuszynach po zjedzonej rzadkiej, ugotowanej na wodzie kasinie z mielonej ręcznie w żarnach na żarnówkę mąki z żyta i owsa.
Kiedyś zimą Dziadek z starszym bratem Jaśkiem cicho w nocy wstali (aby rodziców nie zbudzić) zaświecili kaganek, znaleźli klucz do skrzynki z ziemniakami, przynieśli z piwnicy, dobrze wypłukali, nagotowali ze skórą pełny garnek, potem wszystko obaj zjedli i poszli spać. Rano zaraz rodzice zauważyli, co się w nocy działo. Ojciec wziął pasa i krzycząc zbił mocno za to chłopaków, a matka tylko cicho popłakiwała, bo jej żal było dzieci, że nie może im nagotować tyle, aby sobie pojadły.
Dziadek dalej wspominał, że jak był małym chłopcem, to on i inne dzieci chodziły zima lato boso i w jednej długiej zgrzebnej (lnianej) koszulinie ręcznie szytej przez matkę. A pierwsze zgrzebne porczęta (spodenki) uszyli mu, gdy miał 7 lub 8 lat. Także butów własnych nie miał. Czasem w zimie po kryjomu przed mamą ubierał jej kościelne trzewiki, aby się poślizgać na śniegu i lodzie.
Dziadek musiał ojcu pomagać w polu i lesie. Pasał też krowy i owce ze swym bratem Staszkiem i kolegami po lesie i Oślaku; grając na wierzbowych fujarkach śpiewali, aż echo po lesie ich głos niosło.
Pewnego razu w upalny letni dzień, kiedy krowy trawy się naskubały, pognali je do źródełka napoić, a potem sami uklękli nachylając się pili wodę ze źródełka ustami. Aż tu zdziwieni z bratem Staszkiem zauważyli na dnie źródełka w czysto kryształowej wodzie miedzy kamieniami odbijające się jakieś błyszczące ziarenka w piaseczku. Zanurzyli ręce w źródle i z dna nagarnęli tego piasku z błyszczącymi ziarenkami i przynieśli do domu pokazać ojcu. Ojciec wziął od chłopców ten piasek, wysuszył go, wsypał do małego woreczka, schował.
W Krakowie ojciec miał jakiegoś znajomego mądrego pana i zaniósł do niego ten woreczek z piaskiem i błyszczącymi ziarnkami, zapytać go, co by to było. Pan w Krakowie obejrzał i przebadał ten piasek i w wielkiej tajemnicy powiedział do ojca Dziadka: - W tym pisku znajdują się ziarnka najprawdziwszego złota, ale o tym sza, nikt się nie może dowiedzieć, bo teraz Polski nie ma, jest pod zaborami. To źródełko zasypcie ziemią, zawalcie kamieniami, zaczekamy, aż Polska odzyska wolność i niepodległość, wtedy będziemy odgrzebywać i szukać skarbów w Żmiącej na Oślaku.
Tak też jak mu pan doradził ojciec z chłopcami Wickiem i Staszkiem dokładnie owe źródełko kamieniami i ziemią zasypali i tak dotąd nikt go nie próbował odgrzebać, nikt nie szukał złota na Oślaku.
Dziadek Wincenty jako 12-letni chłopak, zaczął pracować na służbie za pastucha do bydła. Był zadowolony ze służby, że mu jeść dadzą i jeszcze mamie coś dołożą. Jak mógł, nadskakiwał gospodyni. Posyłała go po zakupy do „Karczmy” do Żydów, a tam wiele się nasłuchał opowiadań różnych ludzi. Był bystrym chłopcem a służył u gospodarzy w samym środku wioski, więc obserwował i poznawał ludzi.
Przysłuchiwał się starszym ludziom, co mówią, jak śpiewają. Zapamiętywał wiejskie piosenki, różne opowieści, legendy, domysły. Wkrótce wszystkich ludzi we wsi poznał a także ich zwyczaje, obrzędy i stare przysłowia zapamiętywał.
Kiedyś w „Karczmie’ podsłuchał taką legendę, jak starzy ludzie opowiadali. Przed laty do Żmiącej przywlókł się i łaził po okolicy znaczny zbój, złodziej i hulaka. Był postrachem dla ludzi, więc go żandarmi z chłopami schwytali i na „Sędziówce” przed Krosną osądzili go na śmierć. Zapytali go, co sobie jeszcze życzy przed śmiercią. A on im na to powiedział – chcę jeszcze całą noc w karczmie przepić, przetańczyć, prześpiewać. Więc mu pozwolili całą noc pić, tańczyć, śpiewać. I podobno takie zwrotki piosenki zaśpiewał.
Oj lipko, lipko zielona,
Ukochana jak dziewczyna,
Kto ciebie lipko odnajdzie,
Ten zaraz bogaczem będzie.
Graj mi muzycko oj dana,
Będę ja śpiewał do rana,
Do rana tańczył białego,
Do końca życia mojego.
I podobno ludzie we wsi szeptali i domyślali się, że tę lipkę zieloną, a w niej duże pieniądze i skarby ukryte przez zbuja, odnalazł pewien gospodarz, który przeznaczył te skarby na dobre cele.